HAWAJE
05:00
CHICAGO
09:00
SANTIAGO
12:00
DUBLIN
15:00
KRAKÓW
16:00
BANGKOK
22:00
MELBOURNE
02:00
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 15; 1`2000; Z Gwatemali przez Salwador do Kostaryki
AW¦ 15; 1`2000; Z Gwatemali przez Salwador do Kostaryki



1 styczen 2000
Stalo sie - rok 2000 nadszedl i swiat dalej istnieje i wyglada nawet calkiem tak samo dzisiejszego poranka, pomijajac pozostalosci po petardach wyscielajace wiekszosc uliczek. Nowy Rok przywitalismy tak jak jeszcze nigdy. Najpierw, tradycyjnie, poszlismy jak wszyscy na ulice. Juz od popoludnia sie dzialo, zespoly grajace na marimbach, tance na scenie, parada, petardy, fajerwerki, tlumy. Polazilismy, popatrzylismy, zrobilo sie zimno.


Wpadlismy do domu na herbate, zapalilismy ogien w kominku, polozylismy sie na materacu przed kominkiem i tak sie milo zrobilo, ze nie chcialo sie nam juz nigdzie wychodzic. Przytuleni zasnelismy. Obudzily nas odglosy jak z trzeciej wojny swiatowej - to rok dwutysieczny nadszedl zhukiem petard, jakiego Antigua jeszcze nie slyszala.


2 styczen 2000
Zaskoczyl nas telefonem Jason. Mowi, ze jak rozmawial ze mna wczoraj, z taka pasja opowiadalam o Gwatemali, ze stwierdzil ze kiedys musi tu przyjechac. Za chwile stwierdzil, ze skoro kiedys, to wlasciwie dlaczego nie teraz? Szczegolnie ze my tu teraz akurat jestesmy. Zarezerwowal wiec bilet na srode. Bedzie tu za trzy dni.

4 styczen 2000
Wulkan. Tak jak niedawno zaklinalismy sie, ze nigdy wiecej dzungli, tak dzisiaj, wlokac sie z powrotem w dol - nigdy wiecej wulkanow. Z wioski Santa Maria de Jesus, gdzie wiekszosc kobiet i dziewczynek chodzi na codzien w swoich kolorowych, tradycyjnych strojach, wyruszylismy pod gore. Sciezka w strone olbrzymiego Wulkanu Agua (3766m n.p.m.) - niestety nieczynnego, ale podobno widok z gory jest niezapomniany. W gore, poprzez pola wysuszonej kukurydzy, fasolki na pochylych zboczach, do ktorych biedni wiesniacy musza sie codziennie wspinac. Potem koniec pol i sciezka ostro pod gore przez las. Z kazdym metrem w gore coraz to lepsze widoki. Nie robilismy zdjec, bo skoro widoki z kazda chwila coraz lepsze, to z samego szczytu musza byc odlotowe. Wioska, z ktorej wyruszylismy coraz mniejsza i mniejsza, widac Antigue, Ciudad Vieja, nawet Gwatemala City, gory i okolice. Wspinamy sie wiec, wspinamy i po ok. pieciu i pol godzinach jestesmy prawie na szczycie. W tym momencie olbrzymia chmura, ktora nie wiadomo skad sie wziela powoli atakuje wulkan i osadza sie na jego szczycie skutecznie zaslaniajac wszelki widok. Udaje nam sie jeszcze zobaczyc krater wulkanu, wspinamy sie wyzej, na brzeg po drugiej stronie krateru. Normalnie mozna stamtad podziwiac ziejacy ogniem wulkan Fuego i pobliski Acatenango. Teraz nie tylko nie widac nic oprocz gestej bialej mgly, ale w dodatku zrobilo sie zimno. To malo powiedziane, autentyczny mroz. Po drodze zreszta widzielismy na ocienionych czesciach sciezki zamarznieta wode. Zakladamy wszystko, co mamy, a mamy niewiele. Chopin heroicznie oddaje mi swoje dlugie spodnie i idzie w krotkich spodenkach. Jestesmy wykonczeni podejsciem, ale nie ma szans aby odpoczac, bo zamarzniemy. Pedzimy w dol. Doslownie, biegniemy po stromych sciezkach w dol. Rzeczywiscie, choc ciagle w chmurze, z kazdym metrem w dol odrobine mniej zimno. W koncu od zbiegania i od zmiany wysokosci zaczyna sie robic cieplej. Musimy sie spieszyc, aby zejsc do wioski przed zmrokiem, a tu ciemno sie robi kolo szostej. Nie ma czasu na odpoczynki, wleczemy sie w dol i na krawedzi zmroku docieramy do pol, a polami do wioski. Z ktorej ostatni autobus do Antigua juz dawno odjechal, ale zalapujemy sie na stopa. No to bylismy, na szczycie wulkanu, z ktorego nie zobaczylismy nic, ale moze nie to jest najwazniejsze.

5 styczen 2000
Odebralismy z lotniska w Gwatemala City Jasona. Szkoda, ze nie kazdy tak moze, postanowic i tego samego dnia kupic bilet i za kilka dni sie z nami spotkac.

6 styczen 2000
Pokazalismy Jasonowi wczoraj Antigue w nocy, a dzisiaj za dnia. Powloczylismy sie po miescie, Jason nakupowal troche pamiatek-prezentow na indianskim ryneczku z kolorowym rekodzielem, materialami, ubraniami i pamiatkami. Potem rynek owocowo-warzywny, ktory zrobil na nim, tak jak i na nas za pierwszym razem niezle wrazenie. Nie mogl uwierzyc w kolory, ilosci, rozmiary i ceny owocow (12 bananow za 2 Quetzale, ok 25 centow). Potwierdzil, ze latwo tu utrzymac nasza diete, bo stragany owocowe wygladaja tu znacznie bardziej pociagajaco niz lokalne stragany z miesem.

7 styczen 2000
Panajachel nad jeziorem Atitlan. Kolacja w restauracji, nocleg w hoteliku. W koncu podrozujemy z Jasonem, ktorego dzienny budzet w jakiejkolwiek podrozy wynosi 100$. Tutaj musialby sie bardzo mocno starac, aby tyle wydac. Ale... jezdzimy stopem. Jason dzisiaj po raz pierwszy w zyciu. I przyznal z uznaniem, ze to nie takie straszne jak myslal, wrecz przeciwnie, przyjemnie. Dzis latwo sie lapalo i sprawnie przejechalismy z Antigua do Solola, gdzie trafilismy akurat na najwiekszy w tygodniu market, i gdzie nie tylko kobiety, ale tez sporo mezczyzn chodzi w tradycyjnych strojach. Mezczyzni w prostych, teczowo kolorowych spodniach, w bluzach i kapeluszach. Bylo co fotografowac. Z Solola (ponad 2000 m n.p.m.) droga wijaca sie w dol nad jezioro, do Panajachel. Troche pieszo, reszte stopem. To chyba najbardziej turystyczne miejsce w Gwatemali. Od 60-tych, 70-tych lat zamieszkuje tu sporo bialych hippisow, poza tym zjezdzaja tlumnie na krotszy czas rzesze turystow i podroznikow. Ciag straganow z tradycyjnymi materialami i ubraniami, kilkadziesiat hoteli i hotelikow na kazda kieszen, masa restauracyjek, kawiarni, nawet dyskoteki.

8 styczen 2000
Wyprawa lodzia na druga strone jeziora do Saniago Atitlan, indianskiej wioski, gdzie co dzien od rana lodzie wysadzaja tlumek turystow, z ktorych cala wioska wydaje sie zyc. Bose dzieciaki chodza z kura lub kogutem pod pacha i kasuja bialych za zrobienie zdjecia. Poza tym oferuja uslugi przewodnika - dalismy sie i my zaprowadzic dziewczynce z kura i chlopczykowi do domu, ktory okupuje figura lokalnego swietego, indiansko-chrzescijanskiego Maximona.

9 styczen 2000
Dopiero co Jason przyjechal, a juz jutro bedziemy musieli sie rozstac, bo chce jeszcze podczas tej krotkiej podrozy zaliczyc Tikal w polnocnej Gwatemali oraz Belize. To co my pokonalismy w pare dni mozolnej drogi, Jason pokona w godzine czy dwie samolotem. Dzis pojechalismy jeszcze razem do Chichicastenango. Dzis akurat (niedziela) najwiekszy tygodniowy market. Indianie z wielu okolicznych wiosek przychodza lub przyjezdzaja z towarami i zajmuja wiekszosc miasteczka prowizorycznie skonstruowanymi straganami. Teczowe, misternie, recznie tkane materialy, chusty, ubrania, rzezby, rekodzielo. Jest na co popatrzec. Owoce i warzywa, i liczne stragany z jedzeniem karmiace sprzedajacych i kupujacych. Kosciolek, przed ktorym na schodach pala ogien i kadzidla, a w srodku ktorego rytualy chrzescijanskie mieszaja sie z tradycyjnie indianskimi. Wierni przed oltarzami i figurami swietych skladaja ofiary ze swieczek, kwiatow, modlitw i... alkoholu. Dziadek z buteleczka czegos mocniejszego skrapia po kolei kazda figure, zegna sie, po czym pociaga z butelki. A pod wieczor na ulicach Indianki wloka swoich pijanych mezow do domu.

10 styczen 2000
Po sniadanku na ryneczku pozegnalismy sie z Jasonem i kazdy ruszyl w swoja strone. Jason zatloczonym lokalnym autobusem do Gwatemala City, my stopem w strone Nebaj. Po paru godzinach na kretych, wyboistych drogach w tumanach kurzu dotarlismy do Nebaj, wioski ktorej mieszkancy (wedlug przewodnika) nie zepsuci jeszcze telewizja i cywilizacja dumnie zachowuja swoje tradycje. Przezylismy lekkie rozczarowanie. Na glownym placu miasteczka (bo bardziej to miasteczko niz wioska), przed kosciolem stoi...budka pelna halasliwych gier video i lokalnej mlodziezy. W tanim hoteliku, gdzie sie zatrzymalismy, dzieci szefa w recepcji sluzacej za "living room", przerzucaja kanaly satelitarnej telewizji. Fajnie przynajmniej, ze ciagle jeszcze mowia swoim jezykiem i wiekszosc kobiet chodzi w tradycyjnych strojach.

11 styczen 2000
Warto bylo przyjechac do odleglego, ale nie tak niecywilizowanego Nebaju, aby zobaczyc z rana lokalne kobiety na rynku w swoich czerwono-bordowych spodnicach, zielonych chustach-narzutach w kolorowe paski i niesamowitych turbanach z pomponami na glowie - cos, czego nie widzielismy nigdzie indziej. Fotograficzna uczta.
Dzis po dlugim dniu na niekonczacych sie kretych, zkurzonych drogach, przedarlismy sie przez gory i wieczorem wyladowalismy juz na nizinach, przy glownej drodze prowadzacej mniej wiecej wzdluz wybrzeza do El Salvadoru. Zdalismy sobie sprawe, ze jutro mija ostatni dzien waznosci naszej wizy. Znaczy to, ze spedzilismy tu juz miesiac. Niby duzo jak na tak niewielki kraj, ale tyle jeszcze niesamowitych miejsc nie odwiedzilismy wcale. Mam wrazenie, ze inne kraje Ameryki Centralnej nie dorownaja Gwatemali. No, ale zobaczymy.

El Salvador - Kostaryka

12 styczen 2000
Juz w El Salvador. Tak sie wszystko szybko potoczylo, ze przejechalismy z zachodu na wschod prawie cala Gwatemale i wczesnym popoludniem znalezlismy sie juz w kolejnym kraju. Tylko... jestesmy tu chyba nielegalnie, bo na granicy powiedziano nam, ze potrzebujemy wize. To wiedzielismy, tylko myslelismy, ze bedzie mozna bez wizy tranzytem, tak jak przez Belize. Okazuje sie, ze nie, czy na dzien, czy na miesiac trzeba wize. Zdobyc ja wczesniej, albo zaplacic na granicy po 10 dolarow od osoby. Chopin chcial z Salvadoru w zwiazku z tym zrezygnowac i przejechac prosto do Hondurasu z powrotem przez Gwatemale. Ja nie chcialam z powodu glupich papierow czy kasy omijac kraju. O.K. mozemy zaplacic, tylko... nie przyjmuja czekow podroznych, graniczni wymieniacze pieniedzy czekami nie sa zainteresowani, jedyny na granicy bank tez czekow nie wymienia. Podobno w miasteczku, jakies 10 kilometrow od granicy sa banki. Wiec idziemy. Nikt nam papierow nie sprawdza, przechodzimy granice bez problemu, choc bez pieczatki w paszporcie. I nie bedziemy sie juz wracac, aby zaplacic urzedasom 20$. Zamieniamy reszte Quetzali na Colony, lapiemy stopa do pierwszego miasteczka i kupujemy sobie na targu wspanialego arbuza (za jakies 20 centow!), ktore najwyrazniej sa wlasnie w sezonie. Potem jeszcze na rynku tortillas (niesamowicie grube, tak jak nigdzie wczesniej), Chopin z bananami, ja z avocado. Gdy wychodzimy ponownie na stopa, aby dojechac nad ocean, zatrzymuje sie gosc mowiacy niezle po angielsku z mocno amerykanskim akcentem i zaprasza nas na noc do siebie, tzn. do domu swoich tesciow, bo sam mieszka w Stanach, przyjechal tylko z narzeczona, aby wziac tu slub. Wyjechal w 81 rku z cala rodzina, podczas okrutnej wojny, aby uniknac pewnej smierci, bo dowiedzieli sie, ze mieli zginac. Posluchalismy troche o wojnie, o okropnych czasach. Poznalismy liczna rodzinke bujajaca sie leniwie w hamakach przed domem.

13 styczen 2000
Taki to maly kraj, ze mozna nie zauwazyc, kiedy sie go przejedzie. jadac powoli, zatrzymujac sie po drodze na plazy przejechalismy juz niespostrzezenie prawie pol kraju i jestesmy w stolicy, San Salvador. Rano jeszcze rozmowy z naszym gospodarzem, Noe o wiecznie smutnych oczach. przeszlismy sie wraz z nim i jego siostrzencem wysuszonym polem zobaczyc widok na gory. Powiedzial nam, ze ojciec tego malego zginal niedawno, juz po wojnie zabity przez bylych zolniezy. Dlaczego? "Nie maja co robic z pozostalymi po wojnie granatami i bronia". Po chwili wahania dodal wiecej - chcieli zgwalcic jego szwagierke, maz zaczal ja bronic, wiec go zastrzelili. Podobno kazdy w tym kraju ma swoja straszna historie do opowiedzenia. Teraz juz sytuacja troche sie poprawila, choc i tak ostrzegaja nas przed niebezpieczenstwami. Co mozemy zrobic? Uwazac tak jak zwykle. Pojechalismy droga z widokami wybrzezem Pacyfiku. przystanek na jednej z plaz. Czarny piasek, ale przyjemna woda. Po kapieli i arbuzie dalej. San Salvador. Dosyc okropne, zatloczone, troche przerazajace miejsce, przynajmniej okolice Mercado Central. Chopin obskoczyla policja, zaczeli go przeszukiwac, czul ze szukali kasy, ale ze nie znalezli, wiec go puscili. Schronilismy sie w kosciele posrodku zgielku, halasu i chaosu uliczek wokol Mercado Central. Kosciol - oaza spokoju. Tu zagadal do nas ksiadz staruszek, niesamowicie wygladajaca postac, w bialej prostej sutannie, z dluga biala broda. Okazuje sie, ze jest Wlochem, podrozowal wiele po swiecie, przyjechal i osiadl tu dlugi czas temu. Powital nas serdecznie, jako rodakow papieza (to mimowolnie otwiera nam wiele drzwi). I w ten sposob znalezlismy nocleg. W jednym z parafialnych pomieszczen z wiszacymi bialymi sutannami i telewizorem z kablowka.

14 styczen 2000
Apulo nad jeziorem Lopango. Po sniadanku z pysznych pupusow (genialna, tradycyjna salvadorska potrawa, cos jak tortillas, z nadzieniem serowym, fasolkowym, miesnym lub mieszanym) opuscilismy zatloczona, chaotyczna stolice i autobusem przybylismy nad jezioro. Kapiel w czystym, rozleglym jeziorze. Chcielismy pojechac po kapieli dalej, ale... zagadal do nas dziadek, mieszkajacy tuz nad jeziorem. Zaczal wypytywac o Polske, o nasza podroz, o swiat. Prosty czlowiek, ale oczytany i ciekawy swiata. Siedzac na odwroconej do gory dnem lodce pogadalismy z dziadkiem i jego dziewietnastoletnim synem az do wieczora, na wszystkie mozliwe tematy, lacznie z Buddyzmem i komunizmem. Wszystko po hiszpansku. A wieczorem zaprosili nas do siebie.

15 styczen 2000
Wczoraj wieczorem znalezlismy w starj gazecie artykul o konkursie-zawodach w jedzeniu pupusow. Toni (syn dziadka) powiedzial nam, ze jest w El Salvadorze miasteczko slynne z pupusow, podobno z najlepszymi pupusami na swiecie. Oloquilla. Wiec nie moglismy takiej okazji bedac w tym kraju przegapic. Tu maja pupusy szczegolne, bo z masy ryzowej, a nie kukurydzianej. Ryzowy placek nadziewany serem, fasolka, lub miesem. Serwowany z czyms w rodzaju kiszonej kapusty i z pomidorowa salsa. Pycha. Zrobilsimsy sobie pupusowa uczte. Odkrylam, ze nie moglabym uczestniczyc w konkursie jedzenia pupusow, bo tylko aby sie zakwalifikowac trzeba zjesc ponad dziesiec, a mi wystarczyly cztery. Napupusowani ruszylismy powoli dalej, w strone granicy, a ze ten kraj taki maly, kilka stopow i pod wieczor znalezlismy sie jez na granicy z Hondurasem. Nie zglosilismy sie do "Immigration" po salvadorskiej stronie, aby nie miec problemow z powodu braku wizy, czy stempla wjazdowego. Po honduraskiej (honduryjskiej?) stronie to zauwazyli, chcieli nas cofnac po stempel, ale zagadalsimy i w koncu nas przepuscili. Tu na szczescie nie potrzebujemy wizy.
To jestesmy, w kolejnym kraju, siodmym podczas tej podrozy. Znalezlismy sobie kawalek zacisznego miejsca za opuszczonym budynkiem w przygranicznej wiosce i jutro zobaczymy co dalej.

16 styczen 2000
Honduras. Prosta droga i bez problemow dojechalismy spod granicy prosto do stolicy zatrzymujac sie po drodze przy stercie arbuzow (jak dobrze, ze tu tez maja i tak samo tanie). Tegucigalpa. Na pierwszy rzut oka nie robi dobrego wrazenia. Nigdzie nie widzielismy na ulicach tylu obdartych malolatow wachajacych klej. Ciezko tez spokojnie sobie isc, ciagle ktos (i to nie tylko dzieciaki) wykrzykuje za nami "gringos!", gwizdze na nas, syczy, albo uracza nas jedynymi slowami po angielsku jakie zna (przewaznie nie naleza one do najlepszych). Przeszlismy sie najpierw po rozleglym rynku z niekonczacymi sie stoiskami z plastikowym badziewiem i podrabianymi "firmowymi" ciuchami, zanim dotarlismy do warzyw i owocow. W kazdym kraju trzeba tez posmakowac tortillas, bo wszedzie sa inne. Te z Salvadoru byly dotychczas najlepsze, najgrubsze jakie jedlismy, dobrze wypieczone. Tutaj - rozczarowanie - jeszcze ciensze i mniejsze niz te w Meksyku. Po sniadanku do centrum, kosciol, glowny plac, uliczki na ktorych konkuruja ze soba Mc Donald`s, Burger King, Pizza Hut, itp. Polazilismy, posiedzielismy, nie udalo sie skontaktowac z zadnym servasowym hostem, trzeba rozejrzec sie za noclegiem. Okazalo sie ze kosciol na glownym placu wraz z parafia zamkniety juz na cztery spusty. Inny, po drugiej stronie rzeki, kolo rynku, z bliska dopiero zobaczylismy, ze opuszczony i zrujnowany zostal przerobiony na hale rynkowa. Nie chcielibysmy w tym miescie spac po prostu gdzies w parku. W koncu ktos skierowal nas do policji. Jakas kobieca akademia policyjna. Mieszka tu i uczy sie ponad 200 dziewczyn. Przenocowac? Mnie bez problemu, problem stanowil tylko Chopin, bo to instytucja czysto kobieca. Policjantki daly jednak i Chopinowi nocleg. Spimy w "klubie", czyli pokoju do ogladania telewizji.

17 styczen 2000
Policjantki zrobily nam pobudke o okrutnej godzinie, 5:30, bo same tak wstaja i maja musztre.Ale przyjemnie jest czasem przejsc sie miastem i zobaczyc co sie dzieje w porze, kiedy zwykle sie spi. A dzieje sie sporo, gazeciarze rozkladaja swoje stoiska segregujac sterty swiezych gazet, ludzie spiesza sie do pracy, ulice ozywaja sporo przed switem. Rynek dopiero sie zaczynal, ale znalezlismy otwarte stoisko z arbuzami i melonami. Nie majac tu nic wiecej do roboty ruszylismy powoli dalej. Na pewno ten kraj ma wiecej do zaoferowania, ale gdybysmy chcieli kazdy kraj doglebnie zwiedzic, podroz zajela by nam pewnie do konca zycia. Zdecydowalismy sie wiec ruszyc w strone granicy z Nikaragua. Tuz po wyjechaniu z miasta zrobilo sie przyjemniej, czyste, zielone, gorskie krajobrazy. Powoli dotarlismy sobie do granicy. Tu szok - oplata migracyjna, za wyjazd z kraju po dwa dolary od osoby. To jeszcze nic, za wjazd do Nikaragui, pomimo ze nie potrzebujemy wizy zycza sobie 14 dolarow za nas dwoje. Za co? Takie przepisy, pokazuja jakies papiery, nic sie nie da zrobic. Przynajmniej graniczny kantor wymienia czeki podrozne, pewnie po okropnym kursie, ale nie mamy wyboru. Stempel w paszporcie, pokwitowanie i kolejny kraj przed nami. Za szlabanem kreta, pusta droga, gory, drzewa, nic sie nie zmienilo, a za przekroczenie wymyslonej lini tyle treba pieniedzy, papierow. Co za absurd ludzie sobie stworzyli. Po obu stronach lini tym samym jezykiem mowia, tak samo biednie zyja prosci ludzie, tyle ze inni politycy nimi rzadza. I innej grubosci tortillas jedza.

18 styczen 2000
Jesli o tortillas chodzi, to trafilismy wczoraj wieczorem w odpowiednie miejsce. zabralismy sie stopem spod granicy na pace pickup`a, przez gory, do miasteczka Esteli. kawalek drogi przejechalo z nami dwoch malych umorusanych czyscibutow pracujacych na granicy. zapytalam jednego dlaczego nie chodzi do szkoly. Wzruszajac ramionami odpowiedzial: "bo mnie nie poslali". zarabiaja okolo 10 Cordovas dziennie jak dobrze pojdzie (niecalego dolara), czyli rodzina ma wiekszy znich pozytek niz jakby byli w szkole. Ale wracajac do Esteli - przewiani i glodni wysiedlismy po zmroku w tym miasteczku i nie znalazwszy nic ciekawego na ulicznych stoiskach spytalismy o tortillas. Skierowano nas do jednego domu, gdzie w prostej kuchni trwa nieustanna produkcja kukurydzianych plackow i gdzie zaopatruje sie cala okolica. Kazali nam przysiasc i poczekac na swoja kolejke. Czekajac pogadalismy z mezczyzna z tego domu. Straszliwy nikaragujski patriota. Chcial abysmy potwierdzili, ze w Hondurasie to ciezko z jedzeniem i w ogole jest drogie, ze w Meksyku tylko kradna i jest brzydko. A nigdzie nie ma tak pieknego wybrzeza, takich gor, takiej dzungli, no i takich tortillas jak tutaj. Poki co sprawdzilismy tortillas, rzeczywiscie dobre, duze, smaczne. Co do reszty - zobaczymy. Spedzilismy noc u nich w domu wstajac o swicie, kiedy znowu zaczela sie produkcja tortillas. Za chwile ruszamy w strone Managuy.
Ze wszystkich stolic srodkowoamerykanskich, w jakich bylismy Managua najmniej mi sie podoba. Nie jest tak zatloczona ludzmi, ani zablokowana trabiacymi i wydzielajacymi kleby czarnych spalin pojazdami, ulice i chodzniki nie sa okupowane przez natlok stoisk z tania tandeta, nie ma swojskiego zgielku i chaosu i... nie ma tez charakteru. Spytalismy kilkoro ludzi o centrum, majac nadzieje tak jak zawsze znalezc jakis glowny plac z katedra, itp. Tu nie wiedzieli o co nam chodzi: "gdzie dokladnie chcecie isc? Tu jest centrum" - zataczajac reka dookola. Jeden gosc podwiozl nas nad jezioro Managua, tez w "centrum" miasta. Dosc przygnebiajacy widok (kolor nieziemsko zanieczyszczionej wody) i zapach, wiec wystarczylo nam pare minut i zaczelismy kierowac sie w przeciwna strone, do wyjazdu w strone Grenady, przechodzac po drodze kolo ruin starej katedry tuz obok swiezowybudowanego, nowoczesnego budynku rzadowo-prezydenckiego. slyszelismy, ze Grenada jest ladna, wiec zlapalismy stopa i juz po zmroku wysiedlismy w rzeczywiscie znacznie przyjemniejszym, mniejszym miescie. kolonialne kamienice, uliczki, glowny plac z parczkiem, katedra. Granada lezy nad olbrzymim, najwiekszym w Ameryce Srodkowej jeziorem Nikaragua. W poszukiwaniu noclegu skierowalismy sie naj jezioro, ale nie dotarlismy tam nawet, bo po drodze przytrafil sie kosciol z duzym, pustym kolegium i ksiedzem, ktory uzyczyl nam noclegu.

19 styczen 2000
Znow tak szybko wszystko sie dzieje, choc wcale sie nie spieszymy. Juz kolejny kraj - kraj raj - "Szwajcaria Ameryki Centralnej" - Costa Rica. Ale po kolei. Z rana nad jezioro Nicaragua, jeszcze w Grenadzie. Ladny widok, ale woda niezachecajaca, wiec skierowalismy sie do ciekawszej czesci miasta, mianowicie na rynek. W sezonie najwyrazniej ananasy, duze, slodkie, soczyste, za grosze. Polecielismy wiec z rana na owocowo zaopatrujac sie tez na droge. Po sniadanku dalej. Dalej oznacza juz powoli w strone granicy. Chcielismy powoli, a tu zatrzymuje sie mlody gosc olbrzymim, nowoczesnym TIR-em jadacy prosto do Kostaryki. Co zrobic? Jedziemy. Droga sunie wzdluz jeziora, wiec przez okno podziwiamy wyrastajace prosto z jeziora dwa wulkany. Tzn. sa na wyspie, ale wygladaja jakby wynurzaly sie wprost z jeziora. Troche szkoda, ze sie tu nie zatrzymamy, ale jestesmy juz na granicy. Okazuje sie, ze pracownicy granicy urzadzili sobie strajk i nie przepuszczaja ciezarowek, a inne pojazdy z opoznieniem. jak dobrze, ze nie mamy samochodu. Idziemy pieszo. I zaczyna sie. Nikaragujczycy chca od nas po dolarze od osoby za samo wejscie na teren granicy. Nie dajemy sie, mowimy, ze nie mamy juz Cordovas (co jest prawda), ani dolarow w gotowce (co nie jest zupelnie prawda), tylko czeki podrozne. Dziala, machaja reka i przepuszczaja. Dalej w "Immigration" chca po dwa dolary za wbicie stempla na opuszczenie kraju. Tu mowimy, ze my z Polski, nie ze Stanow, ze wybulilismy juz wystarczajaco przy wjezdzie, ze dookola swiata... "Polonia? Papa - Juan Pablo Segundo" - uradowany urzednik wbija nam pieczatke. Teraz do Kostaryki. Ciekawe ile tutaj beda chcieli z nas zedrzec. Na szybie od okienka do "Immigration" napis informujacy, ze wszyscy obcokrajowcy wjezdzajacy do kraju winni wykazac sie biletem powrotnym lub biletem na dalsza podroz. Z bijacym sercem podajemy paszporty. Urzednik wklepuje dane do komputera (to na poprzednich granicach sie nie zdarzalo - nie mieli komputerow), po czym - nie wierzymy wlasnym oczom - wbija pieczatke, oddaje nam paszporty i zyczy milej podrozy. Bez wizy, bez zdzierania kasy, bez biletow powrotnych. Co za mile powitanie. Moze to rzeczywiscie raj? Zobaczymy. Idziemy i na razie jedyne, co widzimy, to dluga, niekonczaca sie kolejka ciezarowek oczekujacych na koniec strajku. Rejestracje z Nikaragui, Kostaryki, Panamy, Hondurasu, El Salvadoru, Gwatemali. Utkwieni w kilkukilometrowym korku. Przypomina mi to nasze polskie granice, tylko u nas bylo to norma, bez zadnego strajku. I nasi kierowcy nie wpadli na to, aby pod ciezarowka podwiesic sobie hamak i tak milo spedzac czas. Idziemy droga do przodu, pozdrawiaja nas z hamakow kierowcy. Probujemy lapac nieliczne przepuszczane osobowe samochody, ale przewaznie sa pelne. W koncu zatrzymuje sie Ameryjanin z Teksasu, mieszkajacy od dziesieciu lat w Kostaryce. Czekal dwa dni na granicy, a pare miesiecy temu byl przez dwa tygodnie w Gdansku pracujac na statku. Opowiada jaki tu wspanialy kraj, piekne wybrzeza, super plaze, fale do surfowania. Poza tym wulkany, laguny, przyroda. Wysiadamy w miasteczku o nazwie Liberia i juz na pierwszy rzut oka widac, ze tutaj umowna linia zwana granica oddziela dwa rozne swiaty. W czystym parczku w centrum, z przycieta trawka, malolaty w najnowszych jeansach szaleja na deskorolkach. Ich bosi rowiesnicy w Hondurasie czyszcza ludziom buty, sprzedaja gazety na skrzyzowaniach lub wachaja klej. Nikt tu do nas nie krzyczy, dzieciaki nie prosza o pieniadze, w ogole jest przyjemna, zrelaksowana atmosfera. Ale nie ma tez ulicznych sprzedawcow, ulicznych stoisk z tanim jedzeniem, tylko porzadne restauracyjki. I supermarkety. Ciezej bedzie z naszym budzetem 5 dolarow dziennie, ale za mieszkanie w raju sie placi. Bedziemy musieli po prostu wiecej sami gotowac.

20 styczen 2000
Plaza. Costa Rica to glownie plaze. Pierwszy stop zawozi nas nad jedna z setek pieknych plaz - Tamarindo na wybrzezu Pacyfiku. Para Amerykanow w srednim wieku, przylecieli tu na 10 dni wakacji w srodku stycznia. Chca kupic tu wakacyjny domek nad oceanem. Oprocz nich w Tamarindo cala masa innych Amerykanow, Europejczykow, kupa Niemcow. Hotele, domki plazowe, restauracje, bary, francuska piekarnia. Spedzamy leniwie na plazy reszte dnia. Spotykamy parke mlodych podroznikow ze Stanow. Podrozuja podobnie jak my, z plecakami, spiac na zewnatrz, tyle ze na razie nie dookola swiata, a dookola Kostaryki przez miesiac. Razem usilujemy przekroczyc rzeke wplywajaca do oceanu, aby dostac sie na bardziej dzika, pusta plaze, gdzie podobno wieczorem wychodza z wody olbrzymie zolwie morskie. Niestety, za gleboko, z plecakami nie damy rady, moze jak bedzie jeszcze wiekszy odplyw. Poki co rozkladamy sie niedaleko rzeki i zapraszamy Amerykanow na potrawke z brazowego ryzu z warzywkami. Gadamy o zyciu, o Julii Butterfly, o przyszlosci Ziemi. My zostajemy tutaj, oni probuja jeszcze raz sforsowac rzeke, bo woda znacznie sie obnizyla. Widzielismy wczesniej niesamowity widok - w tym samym momencie zachod slonca nad oceanem i wschod olbrzymiego, pomaranczowego ksiezyca w pelni nad wzgorzami. Teraz ksiezyc wysoko na niebie, oswietla cala plaze, a niedlugo zacznie sie zacmienie, ktore wyleglo obserwowac sporo ludzi. My mamy najlepsza miejscowke. Spiwory na srodku plazy i ksiezyc, i cala reszta nad glowami.

21 styczen 2000
Noc i poranek pod znakiem ksiezyca. Zacmienie bylo niesamowite. Pieknie widoczne na czystym niebie, a nad ranem, tuz przed switem przebudzilismy sie i ujrzelismy cos jeszcze bardziej niezwyklego. Zachod ksiezyca nad oceanem na tle rozkolorowanego nieba od budzacego sie wlasnie slonca.
Po drogim sniadanku z bagietki i bananow ruszamy dalej, nie wiedzac dokladnie dokad, ale o to nigdy nie trzeba sie martwic. Zawsze jesli jest droga dokads sie dojedzie. Amerykanin, ktory sie dla nas zatrzymuje zabiera nas kilkadziesiat kilometrow na poludnie, na inna plaze. Brad, jak wiekszosc tutejszych turystow przylecial tu na dwa tygodnie. Ale bardzo w porzadku gosc, tez podrozuje bez ustalonego planu, podobnie jak my, z ta roznica, ze on wynajetym samochodem i generalnie ma kase. Z usmiechem daje parenascie dolarow lapowki policjantowi za niewypisanie mu mandatu za brak pasow bezpieczenstwa, mowiac "I honor his need to make a living" (szanuje jego potrzebe zarobienia na zycie). Po drodze zaczyna sie psuc samochod, zwalniac, zwalniac, w koncu staje. Ale od czego mamy Chopina? Zajrzal tu i tam, cos podotykal, postukal i... samochod rusza idealnie. Brad z wdziecznosci zaprasza nas na plazy na piwo (mnie na napoj ze swiezej papai).

22 styczen 2000
Noc z przygodami, malo przespana, bo jakis lokalny koles usilowal dobrac sie do naszych plecakow. I to nie raz, a trzy razy w nocy probowal. Nie udalo mu sie, bo byly razem z nami pod moskitiera, spiete razem i uslyszalam halas. Potem Chopin zastawil je jeszcze suchymi palmowymi liscmi, mala barykadka. Jak zauwazyl go po raz trzeci, pogonil go troche i koles juz nie wrocil, ale popsul nam troche noc. Teraz Chopin odreagowuje plywajac juz chyba z godzine w wodzie, a ja siedze w cieniu palmy i obserwuje plazowy swiat.
Wieczor. Czasem spi sie na pieknej plazy z szumem fal, czasem przy stacji benzynowej z szumem przejezdzajacych pojazdow na pobliskiej autostradzie. Nie udalo sie nam dojechac dzisiaj pod wulkan Arenal nad jeziorem o takiej samej nazwie. Stop czasem jest troche wolniejszy, boczne drogi nie zawsze asfaltowe, do tego jeszcze dluga kolejka samochodow czekajaca na prom na druga strone Golfo de Nicoya. Zatoke przekroczylismy o zachodzie slonca i po zmroku dotarlismy na te stacyjke Shell`a z mila lazienka i terenem z przycieta trawka na nocleg.

23 styczen 2000
Powolutku w strone jeziora Arenal. Wiekszosc stopow w tym kraju mielismy z Amerykanami w wynajetych samochodach na tygodniowych lub dwutygodniowych wakacjach w plazowych resortach. Dzis cos ciekawszego. Mlody Amerykanin przyjezdzajacy tu dwa razy w roku od pieciu lat prowadzacy badania nad rozmnazaniem sie jakis rybek do swojego doktoratu. Od niego dowiedzielismy sie, ze jezioro Arenal zostalo sztucznie utworzone poprzez zalanie rozleglej doliny i przesiedlanie ludzi w niej zyjacych. Droga dookola jeziora docieramy po poludniu do przyjemnego miasteczka La Fortuna, skad normalnie widac w calej okazalosci wulkan Arenal, ktory co noc (byc moze tez i w dzien, ale w nocy lepiej to widac) bucha ogniem i czasem pluje lawa. Teraz niestety caly w chmurach. I tam mamy szczescie, bo poprzez ostatnie dni podobno nie przestawalo padac.

24 styczen 2000
Jakos nie mamy szczescia do wulkanow. W nocy mialo sie przejasnic (tak nam powiedziano) i mielismy nadzieje na robiacy wrazenie widok zionacego ogniem wulkanu. A tu nic, chmury jak byly tak sa i cala noc szczelnie przykrywaly wulkan. Coz... ruszylismy wiec do San Jose.

25 styczen 2000
Tego nam bylo trzeba. Chwilowej przerwy w podrozy u milej servasowej gospodyni. Elegancka willa, cieply prysznic, przepranie rzeczy w nowoczesnej pralce (nie pamietam kiedy ostatnio pralismy w pralce), przespanie sie w czystej poscieli. Dzis lazimy po centrum San Jose i gdyby nie sprzedawcy melonow, mango i avocado na rogu kazdej uliczki oraz pare innych szczegolow, miasto to mogloby spokojnie uchodzic za amerykanskie, nie srodkowoamerykanskie. Zdecydowalismy sie wywolac moje zdjecia. Nie chcialam jezdzic dalej, do Ameryki Poludniowej z niewywolanymi negatywami w plecaku, poza tym nie moglam sie juz doczekac. Za chwile idziemy odebrac.

¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

Kanada: Góry Skaliste
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AL 26; Husky
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl