HAWAJE
23:14
CHICAGO
03:14
SANTIAGO
06:14
DUBLIN
09:14
KRAKÓW
10:14
BANGKOK
16:14
MELBOURNE
20:14
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 13; 11`1999; Z Acapulco na Jukatan
AW¦ 13; 11`1999; Z Acapulco na Jukatan



1 listopad 1999
Swieto Zmarlych. W Polsce zaczyna sie chyba beznadziejna pora roku, a tu ciepelko. I Acapulco! Ed z Theresa pojechali dalej, na dluzej zatrzymaja sie dopiero w Costa Ryce, chca wynajac jakis maly domek nad morzem na kilka miesiecy. A my wysiadka w Acapulco i na plaze. Pierwszy raz Swieto Zmarlych spedzam na plazy.


2 listopad 1999
Juz w Mexico City! Posuwamy sie dosyc szybko. Ale po kolei. Wczoraj powloczylismy sie jeszcze po uliczkach Acapulco. Nocleg na plazy kolo jednego z rzedu drogich hoteli, pod parasolem z palmowych lisci. Nikomu nie przeszkadzalo, ze tu spimy, w stanach od razu by nas stad wyrzucili, albo w ogole plaza bylaby ogrodzona wlasnoscia hotelu. Tu jest luz i nikt plazy nie zamyka o 11 wieczorem i nie kaze sie wynosic, tak jak w Key West na Florydzie. Jedyne co przeszkadzalo spac, to goraco i natretne, gryzace male muszki. Z rana kapiel w zatoce, potem pod hotelowym, plazowym prysznicem. Sniadanko i spadanko. Wsrod nasilajacego sie upalu. Spoceni, w dzikim sloncu i upiornym ruchu meksykanskich ulic usilowalismy wydostac sie z mista. Nie jest to takie proste, bo wiecej jezdzi tu szalonych malych taksowek - tutaj volgsvagenow garbuskow, trabiacych niemilosiernie djac znak, ze maja jeszcze miejsce, oraz autobusow wyrzucajacych kleby czarnych spalin i duzo innych, niuzytecznych stopowiczom pojazdow. Wsrod tych warunkow usilowalismy zlapac stopa w strone Mexico City. W koncu, jak zawsze zreszta, cos sie zatrzymalo. Na pace pickup`a popedzilismy szeroka autostrada przez gory. Gdzies po godzinie zostalismy oddani w rece pracownikow sklepiku na stacji benzynowej, ktorzy z kolei mieli zorganizowac nam kolejny rajd. I tak tez sie stalo. Pierwszy raz pojechalismy na stopa autobusem. Turystycznym, drogim autobusem z klimatyzacja i video - prosto do Mexico! Dluga droga.

Przybylismy wieczorem na dworzec polnocny tego najwiekszego podobno miasta na swiecie. Okazalo sie, ze do naszych servasowych hostow musimy na poludniowy. Odkrylismy metro. Rewelacyjne, sprawne i tanie - za 1.50 pesos (ok.15 centow amerykanskich!), z dowolna iloscia przesiadek. Szok temperaturowy. Natychmiast po wysiasciu przebralismy sie z krotkich spodenek i koszulek w spodnie i polar. Z upalnego lata pozna jesien sie zrobila, w sumie tak jak powinno byc na poczatku listopada, choc jestesmy na wysokosci ok. 2000 metrow. Na stacje metra przyjechala po nas Malu z ojcem. Strasznie mila rodzinka w duzym, ladnym domu. Adriana, w naszym dokladnie wieku, Malu rok starsza i rodzice. Wszyscy mowiacy po angielsku.

3 listopad 1999
Jak przyjemnie wyspac sie w lozku, wziac cieply prysznic i zjesc europejskie sniadanko z rodzinka. Niesamowicie trafilismy, sa prawie wegetarianami, tzn. zenska czesc rodziny walczy o zdrowe odzywianie, tylko tatus czasem marudzi. Przejechalismy sie metrem do centrum. Nie wiem dlaczego wszyscy tak nas przed Mexico City ostrzegali. Przynajmniej ta czesc miasta, po ktorej polazislismy jest calkiem przyjemna. Duzy plac w centrum, na ktorym duzo sie dzieje. Indianie pokazujacy tance i rytualy, clowni, uliczne przedstawienia. W jedno zostalismy wciagnieci, ku uciesze tlumu. Chopin byl Tarzanem, ja jego ukochana. Ciekawy dzien.

4 listopad 1999
Znowu uliczki centrum. Tu uliczki zorganizowane sa wedlug tego co sie sprzedaje. Sa cale ulice z samymi tylko sklepami meblowymi. Wczoraj przeszlismy uliczka sukienek komunijnych i slubnych. Dzis Chopin chcial polazic po malo mnie interesujacych uliczkach elektronicznych, wiec sie na ten czas rozdzielilismy. Niezaleznie od rodzaju uliczki, wszedzie na kazdym kroku sprzedaje sie jedzenie. Wszystko wydaje sie krecic wokol jedzenia, moze dlatego, ze dzieje sie to po prostu na ulicy. Cala masa straganikow lub przukucnietych kobiet przygotowujacych jakies przysmaki na prowizorycznych kuchenkach. Niestety wiekszosc z miechem. Ale da sie i cos dla nas znalezc. Odkrywamy nowe potrawy i smaki - "quesadillas con flor de calabasa", czyli cos w rodzaju placka zapiekanego z pomaranczowymi kwiatami dyni, czy jakiejs cukini. Pycha.

5 listopad 1999
Ineresujace sa przejazdzki meksykanskim metrem. Na kazdej prawie stacji wsiada inna osoba reklamujaca krzykliwym, rytmicznym glosem towar jaki sprzedaje, albo grajacy zespol niewidomych, albo spiewajaca kobieta z dzieckiem. Od metrowych sprzedawcow mozna kupic wszystko: gumy do zucia, czekoladki, dlugopisy, komplety kredek swiecowych, scyzoryki szwajcarskie produkcji chinskiej, przedluzacze, srubokrety, 100 najslynniejszych poezji wszechczasow za 5 pesos... Nie mozna sie nudzic. Tylko dobrze jest zmieniac od czasu do czasu linie metra, aby spotykac innych sprzedawcow i inne towary.

6 listopad 1999
Wyprawa do Teotihuacan - kompleksu przedaztekowskich ruin. Cale miasto z piramidami, swiatyniami, kompleksami mieszkalnymi. Robi wrazenie. Szczegolnie olbrzymia piramida Slonca, na ktorej szczyt mozna sie wdrapac, i z ktorej widac cale miasto ruin oraz piramide Ksiezyca. Wszystko strasznie turystyczne, ale coz, zobaczyc warto.

7 listopad 1999
Ostatni nasz dzien w Mexico City. Rodzinna niedziela. Wypad do Xochimilco. Miejsce, gdzie wypozycza sie kolorowe lodzie na przejazdzke po kanale. Przeplynelismy sie przez godzine wsrod tlumu stloczonych innych lodzi manewrowanych zrecznie przez gosci z dlugimi dragami. Na lodziach turysci, oraz bardziej zamozne meksykanskie rodziny, siedzace przy stolach, jedzace, pijace, czasem tanczace przy akompaniamencie wynajetego zespolu na doczepionej lodce obok. Wszystko niesamowicie kolorowe. Potem obiad w jednej z wielu restauracyjek. Na koniec zostalismy jeszcze obwiezieni po raz ostatni wokol miasta. Wieczorem dlugie rozmowy w kuchni z dziewczynami. Okazuje sie, ze wszystkie, niezaleznie od kontynentu mamy podobne problemy i doskonale sie rozumiemy. Tylko troche inna kultura. Adriana, pomimo ze ma 26 lat, i ze jest ze swoim chlopakiem juz od kilku lat, nie moze z nim razem sama na wakacje, czy nawet na weekend pod namiot pojechac. Spotykaja sie codziennie, ale zawsze z rodzina wokol. Dopiero po slubie... No coz.

8 listopad 1999
Ciezko bylo sie rozstac z nasza meksykanska rodzinka, bardzo sie przez te pare dni zzylismy, nie chcialo sie ruszac. Ale czas juz na nas. Ruszamy tym razem w strone wschodniego wybrzeza, do Veracruz. Ostatni raz metrem, ktore wywozi nas w strone autostrady. Potem pare stopow i ladujemy pod wieczor niezbyt daleko (ale chcemy sobie przeechac powoli), w Puebla. Bardzo ladne, czyste miasto z historycznym centrum. Kupujemy sobie gotowana kukurydze na patyku i znajdujemy nocleg taki jak nigdy przedtem. Wpadlam na to sama, podziwiajac kamienice. Dach! Znajdujemy tylne wejscie od podworka i mamy zaciszny katek na dachu, z tylu kamienicy, w historycznym centrum miasta.

9 listopad 1999
Rano Puebla za dnia. Mile uliczki z europejsko wygladajacymi kamienicami, katedra, ciag sklepikow z rekodzielem i pamiatkami mieniacymi sie soczystymi kolorami Meksyku. Sniadanko w jednej z lokalnych, nieturystycznych restauracyjek - typowo, tylko "frijoles" (czyli fasolke) i tortillas dla nas mieli. Na lunch sami zrobilismy sobie cos co nazywa sie tu "tortas", a jest po prostu kanapka z bulki. Nasze tortas rewelacyjne, z avocado, salata, pomidorkiem... I dalej w droge. Okazalo sie, ze znowu do Veracruz nie dojechalismy, ale jestesmy na dobrej drodze. Przystanek w Cordovie. Przyjemny parczek w centrum, kosciol, kamienice, kawiarnie. Wykorzystujemy ponownie odkryty wczoraj sposob na nocleg i znajdujemy otwarte przejscie na dach. Laczony dach kilku kamienic i restauracji. Z widokiem na park, uliczki i cale centrum.

10 listopad 1999
Dachy sa rewelacyjne. Jestesmy w centrum miasteczka, a nikt w nocy, czy nad ranem nie chodzi, nie przeszkadza. Trzeci dzien juz jedziemy do Veracruz, chwilami z takimi oporami, ze wydaje sie, ze moze wcale nie mielismy tu przyjezdzac. Dzis w koncu jakas ciezarowka zabrala nas juz prosto do celu a tu... szare niebo bez szansy na odrobine slonca i deszcz. Nasz pierwszy w Meksyku. Co tu robic. Przypominamy sobie, ze dzis chyba sroda, a w srody w Meksyku dwie osoby wchodza na jeden bilet do kin, wykorzystujemy wiec te okolicznosc i pogode. Trafiamy w jednym kinie na "Eyes Wide Shut". Niezly.

11 listopad 1999
Co za okropne miasto to. A moze tak sie nam tylko wydaje, bo deszcz i bo znalezlismy sobie okropny nocleg. Na pierwszy rzut oka O.K., bo pod daszkiem, ale okazalo sie, ze przerazliwie halasujace ciezarowki i autobusy nie przestawaly jezdzic i halasowac na ulicy nieopodal cala noc. Poza tym upal, gryzace nas komary i muszki, a zeby nas dobic, stroz, czy gosc jakis odpowiedzialny za ten teren wyprosil nas o piatej nad ranem. Niezywi zwleklismy sie, zwinelismy manele i powloczylismy w strone plazy, jeszcze przed switem, bo przestalo padac. Tam pare godzin spokojnego snu, az do ok. dziesiate, kiedy znowu wypedzil nas deszcz. Coz nam pozostalo, Veracruz nas nie lubi. Zwinelismy sie i w droge. W strone autostrady, zaliczajac po drodze market i pocieszajac sie pachnacym, swiezym ananasem. Powolutku dzis ze stopem, wiec za daleko nie odjechalismy, ale zawsze cos. Inne miasteczko - Alvarado, nad morzem i rzeka.

12 listopad 1999
Nie spodziewalam sie, ze wezmiemy dzis cieply prysznic. Stacja benzynowa PEMEX (monopolista na meksykanskim rynku), gdzies po drodze do Oaxaki zaskoczyla nas milo. Nie tylko kibelki jak zwykle, ale czyste, cieple i bezplatne prysznice. Powoli, waskimi drozkami (unikamy autostrad, wolimy powoli, poprzez male, nieuczeszczane wioski i miasteczka) posuwamy sie dalej, ogladajac po drodze palmy, pola, plantacje bananow, wioski. Z jednym gosciem w samochodzie udalo nam sie przeprowadzic rozmowe calkowicie po hiszpansku, nie tylko o tym skad jestesmy i dokad jedziemy, ale na tematy religijno - filozoficzne. Przekonywal nas o wyzszosci Jezusa nad Budda. Budda szukal doskonalosci, a Jezus nie musial, bo sam jako syn bozy byl juz doskonaly. Budda urodzil sie ze zwyklych, ludzkich rodzicow, a Jezus z dziewicy i woli bozej. Argument nie do zbicia. Kazdy ma swoja prawde. Tak sobie pogadujac z kierowcami dotarlismy wieczorem do tej stacyjki z prysznicem gdzies za Tuxtepec.

13 listopad 1999
Okropna noc, bo komary i muszki nie dawaly zyc. Ale za to ciekawy dzien. Przejechanie dwustu kilkunastu kilometrow do Oaxaki zajelo nam caly dzien. I to nie przez dlugie czekanie na stopa, bo potwierdza sie regula, ze czym mniejsza i mniej uczeszczana droga, tym chetniej sie ludzie zatrzymuja. Po prostu jechalismy przez gory. I to nie byle jakie - powyzej 3000 metrow! Najpierw jeszcze w pierwszej napotkanej malej wiosce wyprawa po tortillas. Przyszlo nam poczekac i razem z malym tlumkiem tez czekajacym na cieple, swieze tortillas, ponad pol godziny, bo jeszcze nie dostarczono masy. Obejrzelismy caly rytual: uruchomienie maszyny, wpakowanie masy, zbieranie na rowna kupke cieplych plackow z tasmy, wazenie i pakowanie w szmaciane serwetki, ktore kazdy sam przynosi. My nie mielismy serwetki, dostalismy w papierze. Przyjechalo po tortillas dwoch malych chlopcow na koniu. Poobserwowalismy sie wzajemnie. Po sniadanku mozna ruszac w droge. Zabral nas jeden pan na bardzo edukacyjna przejazdzke. Zatrzymywal sie, aby pokazac nam drzewa produkujace gume, potem krzaki ze swieza kawa, czerwone banany, slodkie cytryny, grejfruty, pomarancze, porastajace bujnie cala okolice, akurat owocujace. Zostalismy wysadzeni w gorach, kolo malej chatki, przed ktora babcia, nie znajaca nawet hiszpanskiego, tylko dialekt swoich ludzi, suszyla na ziemi kukurydze i kawe. Stad zabrala nas pierwsza przejezdzajaca ciezarowka nie zwazajac na to, ze oprocz kierowcy miala jeszcze w kabinie trzech innych gosci. Znalazlo sie miejsce dla nas i dla plecakow i ruszylismy wszyscy z mozolem pod gore z predkoscia okolo 20 km na godzine, wiecej sie nie dalo. Z miejsca, gdzie wysadzila nas ciezarowka przy jakis robotach drogowych, zabral nas gosc na pake pickup`a juz prosto do Oaxaki. Tylko potrwalo to pare dobrych godzin, bardzo zimnych godzin, bo na takich wysokosciach. Droga chwilami okrutna, czasem bez asfaltu, a nawet jak asfalt to wiecej tam dziur niz nie-dziur. Polar, kocyk i spiwor i jakos przetrwalismy. No i jestesmy - Oaxaca. Centrum miasta, masa turystow. Ale to nic, po srodku glownego placyku zrobilismy sobie smazone banany (specjalny gatunek, do smazenia). Zobaczylismy tradycyjne tance, polazilismy po uliczkach i jak zwykle w miasteczkach znalezlismy sobie dach. Nie bylo tak prosto, bo prawie same tu banki, hotele, restauracje, ale w koncu znalezlismy. Przyjemny, spokojny dach jakiejs mieszkalnej kamienicy.

14 listopad 1999
kazalo sie, ze nasz przyjemny spokojny dach okazal sie za spokojny, tzn. kamienica za spokojna, szczegolnie w niedziele z rana. Odkrylismy, ze nikt tu nie mieszka, sa tylko puste apartamenty do wynajecia i pare biur, wszystko zamkniete w niedziele, lacznie z frontowymi drzwiami, ktorymi wczoraj weszlismy. Nie usmiechalo sie nam spedzac tu calego dnia bez jedzienie i kolejnej nocy. Chopin nie znalazl przejscia na inne dachy z wyjsciem, ale... znalazl inne rozwiazanie - srubokretem z mojego scyzoryka wykrecil sruby z masywnego zamka we frontowych drzwiach i ... bylismy wolni. Dla uczczenia wolnosci kupilismy sobie na rynku od starej Indianki pyszne "tamale" (cos jak pierog z masy kukurydzianej, zawijany w liscie kukurydzy), potem po kokosie i ruszylismy w strone Monte Alban - ruin na szczycie, ktore zobaczylam wczoraj na zdjeciu w albumie. Ruiny piramid, swiatyn, budynkow mieszkalnych, nie az tak rozlegle i monumentalne jak Teotihuacan, ale tez niezle i niesamowicie polozone, na gorze, z widokiem na cala okolice. Jeszcze przed zwiedzaniem piramid w toalecie slysze przez drzwi kibelka: "Odwazni, tak dookola swiata..." - po polsku! Okazuje sie, ze to cala polska wycieczka, zagadneli przed chwila Chopina (koszulka "OM Poland" robi swoje). Dalismy im nasze internetowe namiary i poszli dalej za bialo-czerwona flaga trzymana przez przewodniczke. A my po ruinach dalej na stopa w strone Puerto Escondido, ktore pare osob nam polecalo. Sciemnilo sie w miedzyczasie, wiec ciezko ze stopem. Ale zatrzymal sie nam autobus (sam, wcale go nie zatrzymywalismy) jadacy do jakis wiosek akurat w nasza strone. Pojechalismy. Siedzialam kolo kolorowo ubranej starej Indianki o niesamowitej twarzy. Wysiedlismy w Zimatlan.

15 listopad 1999
Noc pod bananowcem. Obok drzewo mandarynkowe obwieszone dojrzalymi owocami. Poranek na bajkowym targu. Moglabym tam spedzic cale godziny chlonac kolory, zapachy i ksztalty, obserwujac ciemne Indianki o klasycznych rysach. Przygotowujac sobie zapas kanapek z avocado na droge, podszedl do nas starszy pan i zapytal po ile sprzedajemy "tortas". Moglibysmy otworzyc interes, ale zamiast tego spakowalismy nasze tortas i ruszylismy dalej. W strone Puerto Escondido. I znowu, jakies 230 km, a zajmuje nam to caly dzien (i to tylko dzieki naszemu szczesciu i dobrym stopom), bo waska, wijaca sie droga przez gory, czesciowo zniszczona i pozasypywana glazami po ostatnim trzesieniu ziemi. Maly ruch, bo niewiele tu ludzi mieszka. Ale po odpowiednim poczekaniu i kilku krotkich stopach zatrzymala sie nam ciezarowka z plaska, otwarta paka pelna walizek i Meksykanow wracajacych z robot ze Stanow. Z nimi, powoli przejechalismy przez wiekszosc dnia. Chopin podzielil sie Tequila (ktora dostal na pozegnanie jeszcze od naszej rodzinki z Mexico City), potem oni piwem, wszystko wsrod przejrzyscie czystych gorskich krajobrazow. Poznym popoludniem dotarli do swojej wioski. Pierwsze co, to rozstawili przywieziony ze Stanow sprzet z kolumnami. My ruszylismy dalej, zostalo jeszcze ponad polowe drogi, nie myslalam juz, ze dzis dojedziemy, ale zatrzymal sie szybo i niespodzieanie gosc jadacy do samego Puerto Escondido, szybkim i sprawnym pickup`em. Poznym wieczorem wysiedlismy nad oceanem!

16 listopad 1999
Noc na plazy w centrum miasteczka. Tu policja nie budzi cie w srodku nocy i nie kaze sie wynosic, bo nie wolno spac na plazy. Tu policja budzi cie w srodku nocy, aby ci powiedziec jak tu niebezpiecznie, ze pelno dookola zlych ludzi, ze sa przeciez hotele, itp. Jak sie okazalo, oprocz policji i komarow nikt nie zaklocal nam snu. Puerto Escondido. Centrum, uliczki nad plazami straszliwie turystyczne. Hoteliki, sklepiki z pamiatkami, restauracyjki z pizza, frytkami, hamburgerami i odpowiednimi cenami. My poszlismy na sniadanie na oddalony od turystycznego centrum market. A potem na reszte dnia na jedna mala, oddalona troche i oslonieta z dwoch stron skalami plaze. Kilka tu tylko prowizorycznych restauracyjek. Rozlozylismy sie pod wielkim drzewem pomiedzy dwoma, jak sie okazuje jedynymi restauracyjkami, ktore sa jednoczesnie domami dla rodzin, ktore je prowadza. Strzechy z palmowych lisci, mycie naczyn na zewnatrz, zero elektrycznosci. Wykapalismy sie cudnie, zjedlismy papaje, poogladalismy toczace sie zycie i... zdecydowalismy sie zostac do jutra. Dzien wakacji od podrozy. Pogadalam z kobieta prowadzaca restauracyjke pod strzecha obok. Mowi, ze generalnie ciezko. Pare lat temu nie bylo jeszcze tyle restauracyjek tutaj, ale Meksykanie nie mysla logicznie, ktos cos otworzy, to zaraz ktos otworzy obok to samo. I dzieki temu wszyscy zarabiaja mniej.

17 listopad 1999
"Kurwa, brudny Meksyk!" - to Chopin, kiedy zdjal swoj plecak z paki pickup`a, caly usmarowany jakims smarem. To byla kropla, ktora przelala kielich wytrzymalosci Chopina na bezlitosny upal, niekonczace sie dzisiaj czekanie na stopa, spaliny, halas, brud. Nie zawsze wszystko tu jest mile latwe i przyjemne, ale taka jest cena naszej podrozy. Kolejny samochod, zabral nas juz na szczescie do srodka, osobowy Ford Mustang z czlowiekiem, ktory pracowal przez dwa lata w Stanach przy myciu garow i nie zna slowa po angielsku. Pojechalismy razem przez pare godzin, przez gory, nad woda, wybrzezem, az do Salina Cruz.

18 listopad 1999
W Salina Cruz nocleg w samym centrum miasta, pod okraglym daszkiem na kolumnach w srodku parku (kazde prawie miasteczko ma cos takiego). Rano rynek, a potem w strone stanu Chiapas, do naszych servasowych hostow w Tuxla Gutierrez. Jechalismy przez wiekszosc dnia i dojechalismy. Zabral nas, aby bylo ciekawiej francuski Kanadyjczyk. Dziadek jedzie samochodem z Quebecku az do Costa Ryki, gdzie ma dom i gdzoe zawsze spedza zime. Zachwalal swoja Costa Ryke, rowniez Gwatemale, ale Meksyku chyba nie lubi, bo mowil, ze od trzech dni (czyli od kiedy tu wjechal) nic nie jadl, tylko herbatniki, bo nie lubi tutejszego jedzenia, a owoce trzeba obierac na cal grubosci. W kazdym razie pod wieczor dowiozl nas do Tuxla Gutierrez, gdzie znalezlismy rodzinke naszych hostow. Tym razem trzech synow, z czego dwoch studiuje w Mexico City, tylko najmlodszy, szesnastoletni Josua przywital nas w domu.

19 listopad 1999
Dzien w stolicy Chiapas. Pranie, internet (platny, w centrum miasta, ale tanio), zakupy. Kupilismy material na moskitiere i korzystajac z maszyny do szycia Chopin wyczarowal nam ochrone przed komarami w ksztalcie namiotu.

20 listopad 1999
Ruszenie nie bylo takie proste. Nasza rodzinka chciala koniecznie, abysmy odwiedzili ZOO w Tuxtli. Nie jest naszym ulubionym zajeciem ogladanie zwierzat w klatkach, ale skoro nalegali, poszlismy. I... mile zaskoczenie. Jest to najlepsze ZOO w jakim kiedykolwiek bylismy. Przede wszystkim wylacznie zwierzeta z regionu i to zyjace tu w warunkach maksymalnie zblizonych do naturalnych. Zadnych sloni, zyraf, ciasnych klatek. Wszystko na terenie pagorkowatej dzungli, zwierzaki wsrod niesamowitej roslinnosci, strumyczkow, naturalnych wodospadow. Jesli klatki, np. dla odjazdowo kolorowych papug, to olbrzymie, takie ze moga polatac w srodku, wsrod rosnacych drzew. Przez wizyte w ZOO ruszylismy dosyc pozno i dotarlismy tylko kawalek dalej, do najblizszego miasteczka - Chiapas de Corzo. Ladne miasteczko z duzym parkiem w centrum i okragla budowla jak to zwykle w srodku parku, tylko tutaj w ksztalcie zamku. Nocleg znalazla nam policja, przerazona tym, ze rozkladamy sie na kawalku zieleni, w ciemnym, oslonietym miejscu. Niebezpiecznie, moga nas zabic. Wiec znalezli nam miejsce w pieknych budynkach muzealnych, dostalismy dla siebie cala pusta komnate, musimy tylko wstac i zwinac sie przed siodma, kiedy przychodzi peronel.

21 listopad 1999
San Cristobal de las Casas. Sliczne (i dlatego troche turystyczne) miasteczko w gorach, chyba na ok. 2000 m. Wspinalismy sie serpentynami w gore z Chiapa de Corzo, poprzez kilka gorskich wiosek zamieszkalych przez Indian. Obrazki nie do uwierzenia. Tak tradycyjnie i kolorowo sa poubierani. A wszyscy tak samo. I tak samo kobiety i male dziewczynki. Czrne, dlugie spodnice, biale bluzki w kolorowe kwiaty, olbrzymie, czerwone lub rozowe kokardy w czarnych, dlugich warkoczach, kolorwe narzuty jak zimno. Calosci dopelnia nieodlaczne niemowle na plecach. Tak samo w Cristobal. Niesamowity, bajeczny rynek, nie z tego swiata. Raj do fotografowania, tylko czasem tak mi glupio z aparatem, ale oni obserwuja nas z takim samym zainteresowaniem jak my ich, tylko bardziej bezczelnie, bez skrupolow. Na turystow tu czyhaja tlumy bosych dzieciaczkow i kolorowe, malutkie kobiety proszace i blagajace, abys kupil od nich wyplatana bransoletke, torebeczke, czy narzutke. Biora na emocje.

22 listopad 1999
Wczoraj wydalismy ostatnie peso z wymienionych w Mexico City stu dolarow, wiec dzis pierwsz rzecz z rana to wizyta w banku, aby miec za co kupic sniadanko na kolorowym rynku. Gotowane "chayote", zielone, nieistniejace u nas warzywo, tamale z fasolka, papaja, na koniec jeszcze przypalana na weglach kukurydza. Wszystko wsrod niewiarygodnych obrazkow. Z San Cristobal do Ocosingo, na poszukiwanie jednego z czterech tylko w calym stanie Chiapas serwasowych hostow, Anglika. Z braku numeru telefonu, szukalismy po niekomplenym adresie, pytajac wszystkich w miasteczku. Policja na zasadzie skojarzen podala namiary na Holenderke - jedyna inna biala mieszkajaca w Ocosingo. Po nitce do klebka. Okazalo sie, ze owszem, znala naszego Anglika, ale od paru lat tu juz nie mieszka. Zalowala tez bardzo (tak przynajmniej mowila), ze nie moze akurat zaprosic nas do siebie. Za to schronienia uzyczyla nam policja, na podworku za urzedowym budynkiem przy glownym placyku.

23 listopad 1999
Poranek znowu na niesamowitym rynku, gdzie Indianki, identycznie jak w San Cristobal poubierane, rozlozyly sie na ziemi z owocami i warzywkami. Pomarancze na topie. Dziesiec sztuk za 1 peso! Zaopatrzeni ruszylismy w strone niedalekich ruin Tonina. Zabrali nas wlasciciele "Rancho Esmeralda", tuz przy ruinach, cudowne miejsce, raj na ziemi, gdzie biali turysci wynajmuja sobie domki, jezdza na koniach, itd. Pieknie, tylko komercyjnie. Wode moglismy sobie tylko kupic - pollitrowa butelka 8 pesos. Dziekujemy. Przeszlismy sie za to do ruin. Weszlismy od tylu, drozka przez pola prosto z rancza. Ruinki fascynujace, ciagle jeszcze w trakcie odkopywania. Poki co mozna tu lazic wszedzie, wspinac sie gdzie sie chce, nie ma jeszcze tylu turystow, aby odgradzac ich i pozwalac ogladac tylko z daleka. Niesamowity labirynt podziemnych korytarzy, swiatynie, piramidy. Wszystko troche dzikie, zarosniete. Warto tu bylo przyjechac. Z jednych ruin w strone drugich. Teraz w strone bardziej znanych - Palenque. Zalapalismy jednego stopa, pare godzin przez gory, kreta droga na pace miniciezarowki, ktorej szalony kierowca wysadzajac nas zazadal kasy, po czym zaczal sie awanturowac, grozac bojka. My na to, ze czemu nie powiedzial wczesnie, ze placic to za taksowke, czy autobus, ze my stopem, ze dookola swiata. Nie chcial nas sluchac, wiec poszlismy. Po ciemku juz zatrzymal sie nam pickup - autobuski, ktory za 10 pesos (tym razem z ostrzezeniem) zawiozl nas juz prosto do miasteczka Palenque. Niezbyt mile przywitanie.

24 listopad 1999
Jakas zla passa dalej trwa. Zostalam bez butow! Po kolei. Stalo sie to tak: wieczorem szukajac spokojnego kata do spania Chopin wypatrzyl podworko z trawa i drzewkami za budynkiem jakiegos biura. Zapytalismy o pozwolenie, nie ma problemu. Rozstawiamy moskitiere, spiworki. Spimy. W srodku nocy - szok. Budzi nas cos, otwieramy oczy i widzimy nad glowami trzech policjantow i maly tlumek dookola. Co jest? Zanim sie dowiedzielismy, jeden z policjantow podniosl nam brutalnie do gory moskitiere, urywajac przy tym kawalek. Co tu robimy, dlaczego tu spimy? Wyjasniamy, ze mamy pozwolenie. Postali, pogadali, w koncu poszli. Rano, patrze - gdzie sa moje buty? Nie ma. Czyzby policja zwinela mi buty? Moze kolesie, ktorzy przyszli z nimi. Po drugiej stronie ulicy akurat budynek policji - "Seguridad Publica". Bezsensowna rozmowa z komendantem, jakos zdolalismy wyjasnic sprawe po hiszpansku, wystapilo z szeregu trzech gosci, ktorzy odwiedzili nas w nocy. O butach nic nie wiedza. Ludzi, ktorzy przyszli z nimi jako gapie nie znaja. W sumie, stracilismy mase czasu, komendant podumowal, ze nic juz nie moga zrobic. W innym urzedzie zlozylismy raport o kradziezy, ktory zostal skrupulatnie napisany na maszynie i to by bylo na tyle. Jestem bez butow. Dobrze, ze mam jeszcze sandaly. Podrozujemy po Meksyku juz ponad miesiac, spimy na plazach, w parkach, w miejscach przeroznych. I jedyny raz, kiedy nam cos ginie, to podczas obecnosci policji - "Seguridad Publica". Coz... Podroz z przygodami. A przyjechalismy ti zobaczyc ruiny. Stracilismy kupe czasu, ale zdazylismy zlapac stopa do ruin, znalezc wejscie od tylu przez dzungle i polazic po tym niesamowitym miejscu. Chyba najciekawsze ruiny, jakie widzielismy. Niezli byli ci Majowie. Nie da sie tu za bardzo opisac kamiennych pozostalosci monumentalnych swiatyn, piramid, tajemniczych budynkow niewiadomego przeznaczenia, tuneli, labiryntow. Wszystko posrod najprawdziwszej dzungli. To trzeba zobaczyc.

25 listopad 1999
Nie chcac spedzac kolejnej nocy w niegoscinnym miescie Palenque zlapalismy stopa wieczorem pare kilometrow poza miasto, z jednym Zydem, ktory zaprosil nas do rozbicia sie na noc na jego przyjemnym podworku z przycieta trawka. A dzis jednym stopem (tak popularnym tutaj garbuskiem) przybylismy do Villa Hermosa juz w stanie Tabasco. To miasto poznajemy od strony sklepow z butami. Cienko. Tzn. sklepow z butami full, jeden kolo drugiego, w kazdym to samo meksykanskie, tanie dosyc okropne badziewie. W jednym tylko sklepie z importowanymi butami zobaczylismy idealne "Nike", podobne do tych, co ma Chopin, za okolo 80 dolarow. Tylko... jest to ich jedyna para, kilka numerow za mala. Wyprawa do nowoczesnego, amerykansko wygladajacego centrum handlowego rowniez bezowocna, tzn. bezbutowa, bo kupilam nam na pocieszenie arbuza. Coz, moje sandaly beda musialy mnie ponosic do czasu az sie na cos natkne.

26 listopad 1999
Mam buty! Wychodzac juz powoli na stopa weszlismy od niechcenia, bardziej juz z przyzwyczajenia i bez wiekszych nadziei do malego sklepiku z butami. I znalezlismy. Ladne, lekkie, wygodne, za ok. 30 dolarow. Znowu chodze w butach. W butach juz i w deszczu, ktory niespodziewanie zmoczyl nas okrutnie, kiedy czekalismy beznadziejnie dlugo na stopa aby wyjechac z Villa Hermosa. W koncu ciekawy, oczytany gosc (wiedzacy o Polsce wiecej niz to, ze jest "muy lejos" - bardzo daleko), bardzo czysta ciezarowka zabral nas prosto do Ciudad de Carmen, nad morzem i laguna juz w stanie Campeche.

27 listopad 1999
Dosyc okropna noc z muszkami, ktore jak sie okazuje przedostaja sie przez zbyt duze oczka naszej moskitiery, wiec Chopin zdenerwowany ja zniszczyl skoro i tak jest bezuzyteczna. Poza tym podaza za nami deszcz, wiec trzeba bylo ruszyc dalej. Jadac wzdluz wybrzeza dotarlismy do Campeche, gdzie mamy nocleg, jakiego jeszcze nie mielismy. Przytulek w Meksyku! Stalo sie tak, ze spotykajac otwarte drzwi zachrystii kosciola w centrum miasta wpadlismy na pomysl aby tu zapytac. Zostal wydelegowany malutki dziadek, ktory zwawym krokiem poprowadzil nas uliczkami Campeche az do... tego przytulku, hospicjum, nie wiem dokladnie jak to nazwac. Tu zostawil nas w rekach malutkiej babci w welnianym czepku na glowie i znikl. skromna, niewielka instytucja pod wezwanie Sw. Vincenta de Paula. Dostalismy lozko, niestety ja w niewielkiej salce dla kobiet, Chopin w salce obok z mezczyznami, ale coz, trzeba przyjac co ofiaruja. Kibelek, prysznic (nieszkodzi, ze tylko zimny), tego nam bylo trzeba. Dach nad glowa, zero komarow, zero deszczu.

28 listopad 1999
Poranek w miescie i stanie Campeche, wieczor w Meridzie - stolicy stanu Yucatan. Mielismy pare telefonow i troche nadziei na spotkanie z jakimis serwasowymi hostami. Nie jest to jednak takie proste jak by sie moglo wydawac. Na zaden z telefonow nie udalo nam sie dodzwonic. Informacja tel. nie odpowiada. Chcielismy pojechac po prostu na adres. Okazuje sie, ze to jest jeszcze trudniejsze. Z centrum Meridy (calkiem ladne miasto) wzielismy autobus we wskazanym kierunku (wymagalo to troche lazenia i sporo cierpliwosci, aby go znalezc wsrod uliczek z tysiacem autobusow, minibusow, wszelkich pojazdow we wszystkich kierunkach). Wysadzil nas podbno blisko naszego adresu i tu sie zaczelo. Kazda zapytana osoba co innego mowila. Znalezlismy naset ulice, tylko nie ma naszego numeru, okazuje sie, ze to nie ta dzielnica. Zapytany pan ze sklepiku ofiaruje sie nas podwiezc. Nie bede opisywac calej akcji, dosc ze objezdziwszy garbuskiem dookoloa cala okolice, zapytawszy dziesiatki ludzi lacznie z policja, adresu nie znalezlismy. Nocleg w parku tez nie jest zly. Tylko, aby przyjac to spokojnie, trzeba po buddyjsku wyzbyc sie oczekiwan.

29 listopad 1999
Po zwiedzeniu olbrzymiego marketu w centrum Meridy, ruszylismy w strone ruin. A zmapy wynika, ze jest ich tu dookola co niemiara. Najpierw do Uxmal, ale to juz jutro, bo wieczor zastal nas po drodze w milym miasteczku Muna.

30 listopad 1999
Poranek w Muna. Podoba mi sie ta nazwa. Malutkie miasteczko, maly ryneczek, pelen indianskich kobiet, ubranych tutaj zupelnie inaczej niz Indianki ze stanu Oaxaka. Nie az tak kolorowo, dominuje bialy. Cala biala spodnico-halka z bialymi koronkami na dole, na to narzucone luzno cos w rodzaju bialej sukienki, prostej, z wyszywanymi kolorowymi wzorkami z kwiatow. Miedzy soba mowia w swoim jezyku, tylko do mnie po hiszpansku. Po zakupkach i sniadanku stopem w strone pierwszych z calej serii ruin. Uxmal. Zostawilismy plecaki w pobliskim hoteliku i starym naszym sposobem, aby nie placic 60 pesos (nasz dzienny budzet wynosi 50) bez wiekszego problemu znalezlismy drozke poprzez dzungle prosto do ruin. Trzeba sie bylo troszke poprzedzierac, ale bylo warto. Ruiny calkiem niezle, zachowalo sie duzo ornamentow, choc cnie tak dzikie i fascynujace jak Palenque. Spotkalismy grupke Polakow, zwiedzajacych Meksyk z biura turystycznego - dwa tygodnie za 2500 dolarow! Tez mozna. Nam by tyle kasy starczylo pewnie na dwa lata podrozy i dwa kontynenty. Z Uxmal dalej do ruin Kabah (ok. 20 km stad) i potem jak sie da to do nastepnych.


¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

USA, Alaska: Grzyby
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

MwM 5: Dzicz!
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl