HAWAJE
00:54
CHICAGO
04:54
SANTIAGO
07:54
DUBLIN
10:54
KRAKÓW
11:54
BANGKOK
17:54
MELBOURNE
21:54
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Autostopem w świat » AWŚ 5; 2`1999 San Francisco i okolica
AWŚ 5; 2`1999 San Francisco i okolica



Crossing the famous bridge on bikes
2 luty 1999
Ciągle jeszcze w samochodzie. Czasem Ula zaprasza nas na prysznic, czasem jedziemy sobie do pobliskiego collegu, gdzie jest duży otwarty basen i prysznice. I ciagle szukamy. Tylko to trochę potrwa, Jason musi złożyć aplikacje, itd. Czekamy aktualnie na odpowiedź od właściciela domku. Znaleźliśmy super domek do wynajęcia, w cenie mieszkania, przy samym centrum Mountain View.


San Francisco. Znowu u moich znajomych. Przynajmniej przez weekend pomieszkamy w domu i prześpimy się w normalnym łóżku. A tu zadzwonił Jason z wiadomością, że mamy miejsce. Nie ten domek, ale mieszkanie, chyba najlepsze ze wszystkich, które oglądaliśmy. Jeśli chodzi o nas, to mogłoby być coś zupełnie prostego i skromnego, no, ale trzeba pójść na kompromis, bo nie wynajmujemy sami. A skoro wszystko tu jest takie drogie, to niech chociaż będzie przyjemne. Pojedziemy dopiero jutro. A dziś wieczorem przyjedzie tu Jason i idziemy razem do "Raw Food", czyli restauracji serwującej tylko surowe jedzenie.



7 luty 1999

Jedna wizyta w restauracji i już nigdy nie będą tak samo patrzeć na jedzenie. Czuję, że może to był początek wielkiej zmiany. "Cooked food is poison" (gotowane jedzenie to trucizna) - tak brzmi cała filozofia i tym zdaniem kończy się każdy rozdział książki, którą kupiliśmy: "Nature`s first law - the raw food diet" (Pierwsze prawo natury - surowa dieta). Nie było tak, jak wyobrażał sobie Jason, że na ładnie udekorowanym talerzu położą nam surowego banana i skasują dziesięć dolarów. Nigdy przedtem, nawet Jason zatwardziały mięsożerca i fan Mc Donalds`a przyznaje, że nie jedliśmy czegoś o takim bogactwie i intensywności smaków. Wszystko stuprocentowo wegańskie, organiczne i oczywiście surowe. Tylko magicznie jakoś przyrządzone. Surowe zupy, pierożki ravioli, japońskie sushi, "pieczeń" z orzechów, nawet pizza. A desery... Spróbowaliśmy lody o nazwie "Orgasm in a coconut shell". Serwowane w połówce świeżego kokosa zasługują na swoją nazwę. Wszystko skończyłoby się pewnie bez większych konsekwencji, gdybyśmy nie wdali się w rozmowę z Juliano - dwudziestopięcioletnim, tryskającym niesamowitą energią od paru lat jedzącym wyłącznie na surowo szefem kuchni "Organiki"

Dlaczego? Co jest złego w gotowanym ryżu z warzywami? Dowiedzieliśmy się przede wszystkim, że gotowane jedzenie nie tylko jest niezdrowe, ale wręcz "cooked food is poison". Wysoka temperatura zabija witaminy, enzymy i inne cenne substancje w pożywieniu. Owoce, warzywa, orzechy, wszystko, co daje nam natura, jest już doskonałe, po prostu takie jest. Tylko pokarm w naturalnym stanie naprawdę nas odżywia. Martwe - gotowane jedzenie, zalega w przewodzie pokarmowym, obciąża organizm, który traci masę energii na uporanie się z jego wydaleniem. Człowiek jest jedyną istotą na tej planecie, która przetwarza i gotuje jedzenie. I jedyną istotą, której większość populacji umiera na raka, choroby serca, cierpi na nadwagę, próchnicę itd. Czy widzieliście kiedyś otyłego jelenia? Żyrafę umierającą na atak serca? Albo bezzębnego wilka? A ani razu w życiu nie mył zębów, a my myjemy dwa razy dziennie i umieramy bezzębni. I umieramy nie naturalnie, ze starości, ale maksymalnie schorowani, po latach brania tabletek, konsultacji lekarskich, szpitalach. Czy to nie zastanawiające, że przy całym "postępie" medycyny, miliardach wydawanych na badania naukowe i medycynę ciągle jesteśmy najbardziej chorym gatunkiem na Ziemi? A trujemy się sami. Jedyne czasami otyłe i zapadające na podobne do naszych choroby zwierzęta to psy i koty. Dlaczego? Karmimy je naszym gotowanym, nienaturalnym jedzeniem. Poza tym, okres od wynalezienia ognia jest stosunkowo krótki, w porównaniu z setkami tysięcy lat, kiedy to ludzkość żywiła się wyłącznie surowymi roślinami.

To tylko w dużym skrócie kilka argumentów. Wszystko brzmi tak przerażająco logicznie, że nawet Jason przyznaje, że ma to sens. Tylko, że nie mógłby (czytaj - nie ma ochoty) porzucić swoich nawyków żywieniowych. Dla nas to tylko krok dalej - dla mnie pogłębienie mojego weganizmu, dla Chopina trochę więcej (kawa, lody, pizza z serem...) Ale postanawiamy spróbować. Nie musimy decydować teraz na resztą życia, ale spróbujemy na tak długo, jak będzie nam z tym dobrze. Tym bardziej, ze Juliano i reszta na surowo żyjących gości z Organiki twierdzi, że z momentem przejścia na surową dietę już nigdy w życiu na nic się nie zachoruje. Od lat nie mieli nawet kataru, biegają latem i zimą w koszulkach, śpią parę tylko godzin na dobę tryskają energią Chcemy przekonać się sami.

8 luty 1999

Drugi dzień naszego surowego życia. Kawiarenka. Wszystko widzę innymi oczami. Wcześniej też nie lubiłam serwować kawy "latte" (pełnej krowiego mleka), czy kanapek z indykiem, ale teraz czuje się jeszcze gorzej. Serwując kawy, pyszne ciastka, tostowane bagle z masłem i wszystko z uśmiechem na ustach, życząc smacznego, i jeszcze kasując za to pieniądze - widzę, że serwuję truciznę - martwy, szkodliwy pokarm.

9 luty 1999

Popedałowałam wczoraj w deszczu do naturalnego sklepu i zakupiłam jedzenie na początek naszej nowej ścieżki. Orzechy, migdały, suszone na słońcu organiczne rodzynki i śliwki. I warzywka. A wieczorem pozbieraliśmy sobie z Chopinem z ziemi i z drzew trochę pomarańczy, cytryn, mandarynek i grejpfruta. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mieli swoje miejsce, to będziemy przyrządzać sobie pyszności. Oglądaliśmy z Jasonem jedno mieszkanko w centrum Mountain View. Powinni je nam wynająć, tylko to trochę potrwa.

12 luty 1999

Piątek. Znowu u moich znajomych w San Francisco. Trafiliśmy na małą imprezkę. Obiad z ich przyjaciółkami - lesbijską parą z małym uroczym chłopczykiem. I pierwszy raz w życiu nie mogliśmy zjeść stuprocentowo wegańskiego obiadu i wegańskiego ciasta nawet. Bo nie surowe. Ale zjedliśmy olbrzymią sałatkę i deser z daktyli, orzechów i gruszek. Kim i John też prawie się przekonali. Póki co są weganami, tak jak ich roczny Luke, który nigdy nie posmakował jeszcze krowich i innych zwierzęcych produktów.

A jutro zamierzamy popracować ochotniczo w Organice, umówiliśmy się z Juliano, każdy może przyjść i pomóc w - nie, nie gotowaniu, a w przygotowywaniu niesamowitych surowych specjałów.

13 luty 1999

Tak się cieszę, że odkryliśmy to miejsce. Pomagaliśmy w Organice od przedpołudnia do dziesiątej w nocy. Zaczęłam dzień od siekania dwoma tasakami całej sterty organicznej pietruszki i innych aromatycznych ziół, liści, roślin. Na sałatkę. Potem niezapomniana "tai soup" - tysiąc razy lepsza niż wszystkie tajskie zupy, jakie jedliśmy dotychczas w tajskich restauracjach z Jasonem, razem wzięte. Eksplozja smaków. Jak mówi Chopin - orgazm na talerzu. Zupa bez kropli wody, za to z sokiem ze świeżych kokosów. I desery - ciasta ze zblendowanych migdałów, orzechów, daktyli. Bez ziarnka cukru, mąki, tłuszczu, nie mówiąc już o jajkach. Nie da się opisać wszystkiego, czego próbowaliśmy, robiliśmy i nauczyliśmy się dzisiaj. Naprawdę nie ma potrzeby gotować.
I cud, w "Good Will storze" (sklepie z używanymi rzeczami), natrafiliśmy na dehydrator - idealny do suszenia owoców, warzyw, a przede wszystkim do robienia niesamowitych ciasteczek, spodu do pizzy i innych specjałów.

16 luty 1999

Pierwszy dzień w naszym wynajętym z Jasonem i jego przyjacielem Pierrem mieszkaniu. W Mountain View, moim ulubionym miejscu. Samochód jest w porządku, ale nie na dłuższą metę. A teraz z samochodu do luksusowego (jak dla mnie nawet za bardzo, ale w sumie - czemu nie?) kompleksu z dwoma basenami, otwartym, gorącym jacuzzi, sauną, kortami tenisowymi, strumyczkiem i nie wiem, czym jeszcze. Tu większość kompleksów mieszkalnych jest w takie rzeczy wyposażona. Kosztuje to też szalone pieniądze, ale jesteśmy akurat w najdroższej części kraju, jeśli chodzi o mieszkania i wszystko tu jest takie drogie. Ale dzielimy koszty na trzy, no i przecież zarabiamy. Niedużo jak na tutaj, ale więcej niż kiedykolwiek przedtem w Polsce. A Mountain View jest super. Centrum prawie europejskie, małe uliczki z tysiącem restauracyjek, księgarni, itp. Około 70 tysięcy mieszkańców i jest tu wszystko. Nie wiem nawet, ile jest miejsc z jogą, dwa centrum zen, itd. A wszystko parę minut rowerem, albo nawet pieszo od naszego mieszkanka.

18 luty 1999

Urządzamy się powoli w mieszkaniu. W mieszkaniu, w którym nie ma nic oprócz wykładziny od ściany do ściany. Tylko w pełni wyposażona kuchnia, z kuchenką mikrofalową, zmywarką do naczyń, olbrzymią lodówką, itp. Większość tych sprzętów zbędna... jak dla nas. Ale to nic. Zrobiliśmy duże zakupy, bo jutro mamy gości na surowy obiad.

19 luty 1999

Surowa imprezka w nowym mieszkaniu. Ula z rodziną byli mile zaskoczeni, bo delikatnie mówiąc Ula bardzo sceptycznie zareagowała na wiadomość o naszej zmianie diety. Ale tajska zupka (naszukałam się tych świeżych kokosów w sklepach, ale udało mi się zdobyć) zrobiła furorę. Poza tym czerwona papryka z nadzieniem z avocado, koperku i innej zieleniny, a na deser nasze ulubione ciasteczka z migdałów i daktyli, wysuszone w nowym dehydratorze. Fajnie pokazać ludziom, że surowa dieta, to niekoniecznie samo surowe jabłko albo marchewka na talerzu. A po kolacji jacuzzi. Zimna noc, gorąca (bardzo gorąca) woda, gwiazdy.

27 luty 1999

Upragniony weekend. Jedziemy do lasu. Połazić, pooddychać. Parę godzin po pagórkach, w górę w dół, bez żadnych ścieżek, poprzez gigantyczne zwalone pnie. Dobrze, że Chopin ma niewiarygodną orientacje w terenie, bo sama nigdy nie znalazłabym drogi z powrotem. Potem nad ocean. Po drodze zabieramy na stopa jednego gościa. Potem dziewczynę. Magiczny zachód słońca nad oceanem. Santa Cruz. I z powrotem.

Źródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto kliknąć

1


w Foto
Autostopem w świat
WARTO ZOBACZYĆ

Wyspy Dziewicze
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

GAL 4; Otavalo indiańskie
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl