HAWAJE
06:00
CHICAGO
10:00
SANTIAGO
13:00
DUBLIN
16:00
KRAKÓW
17:00
BANGKOK
23:00
MELBOURNE
03:00
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Wieści » S/y Luka - w drodze na Wyspę Wielkanocną
S/y Luka - w drodze na Wyspę Wielkanocną

Beata i Tomasz Lewandowscy


Przesyłamy relację z żeglarskiej podróży na Wyspę Wielkanocną. Jesteśmy w tym momencie na środkowym Pacyfiku, i mamy bardzo wolne połączenie radiowe. Zdjęcia będziemy mogli nadesłać dopiero, gdy dobijemy do Panamy (czyli ok. 3 tygodnie).
Z pozdrowieniami
Beata i Tomasz Lewandowscy
s/v Luka @ 17 49`884 S & 098 51`663 W


Do Wyspy Wielkanocnej niecałe 50 mil, noc minęła podobnie jak poprzednia, co rusz większe fale „podcinały” Luke, wtedy pochylała się i skręcała z kursu, czasem coś gdzieś przesunęło się z hałasem albo poleciało na podłogę...
Wacek wślizgnął się pod mój koc na kanapie i wachtował ze mną pod pokładem.:)
Na śniadanie Tomek serwował naleśniki, trochę ciasta popłynęło po szafce, trochę po kuchence, to co zostało – usmażył.
Jedną ręką trzymałam kubek z herbatą, drugą – talerz z naleśnikiem... jedzenie wymagało akrobatycznych zdolności. Jakbym tylko na chwilę puściła moją „michę” … wylądowałaby pod stołem, za to Wacek miałby wyżerkę:-) Uwielbia naleśniki z dżemem.

Dziś czytałam ciekawostki o Wyspie Wielkanocnej, skopiowałam je z internetu jeszcze na Galapagos, różne źródła podają różne informacje, niektóre są ze sobą sprzeczne, chyba najlepiej jak sami je sprawdzimy:-)
Np. Wikipedia podaje że kamienne domy o kształcie łodzi (tupa), z tak niskim wejściem że trzeba się do nich wczołgiwać służyły jako miejsce „ostatniego spoczynku”, dla „ariki” czyli wysoko postawionych członków społeczeństwa, natomiast z opracowania Wojciecha Dąbrowskiego dowiadujemy się że były to domy mieszkalne...
Tajemnicza jest historia wyspy... szczególnie moai – kamiennych posągów...
Duńczyk Jacob Roggeveen w 1722, a następnie relacje dwóch hiszpańskich żaglowców z 1770 nie wspominają nic o leżących posągach, James Cook w 1774 zauważył nieliczne przewrócone moai, natomiast relacje z brytyjskiego okrętu w 1825 mówią o braku jakichkolwiek stojących figur - wszystkie leżały przewrócone, twarzami w dół. Nie wiadomo na pewno co wydarzyło się pomiędzy 1774 a 1825 ... ponad 97% populacji wyginęło... W 1877 na wyspie pozostało tylko 111 osób, głównie starszych...
Ale historia i inne atrakcje wyspy Wielkanocnej, kiedy już dobijemy... na razie płyniemy:-)


2 czerwca (relacja Beaty) Hanga Roa

Około 11 am lokalnego czasu znaleźliśmy się w zatoce Cooka. Tomek zameldował nas przez radio. Kazano nam czekać do 16:00. Kapitan położył się spać, zmęczony po nocnej wachcie, ja w ciągu tych paru godzin doprowadziłam jacht do „normalnego” wyglądu. Parę minut po czwartej zjawiła się „delegacja": celnicy, lekarz i policja, w sumie 6 osób. Odprawa celna trwała nie dłużej niż pół godziny, z tego najwięcej czasu zajmowano się Wackiem. Sympatyczny facet z naszego Wacusia:-) Zwykle od razu zjednuje sobie sympatie. Paszport Wacka jest w porządku, wszystkie szczepienia zaliczone i Wacuś może wyjść z nami na ląd :-)) Należy mu się to po więzieniu przy Galapagos, kiedy musiał "pilnować kotwicy"...

Okazało się że na Wyspie Wielkanocnej nie ma żadnych opłat celnych, kotwicznych, wypornościowych etc., musimy tylko wpłacić $80 - na konto miejscowego szpitala. Tomek przeprowadził „wywiad rozpoznawczy” i jako „ pożeracz jajek” od razu wypytał o nie celników :-) - okazało się że jedno jajko kosztuje 50 centów.
Wynajęcie samochodu na cały dzień $60, taksówka na drugą stronę wyspy $20.
Możemy kotwiczyć gdzie chcemy, a jedyny zakaz to wywożenie z jachtu na ląd naszych śmieci. Jutro będziemy sami „badać” resztę, dziś już trochę za późno, aby spuszczać ponton na wodę, robi się ciemno. Wieczór jest chłodny jak jesienny wieczór w Polsce...

3 czerwca B (relacja Beaty)

Wachtowałam w nocy „przy kotwicy”. Co chwile wył alarm pompy zęzowej i musiałam ją włączać, słychać było jak woda leje się „ciurkiem”, przed dopłynięciem na wyspę nawinęło się coś na śrubę, która wprowadzała w drgania cały jacht i woda wlewała się do środka jachtu przez uszczelnienie wału, rano Tomek to naprawił.
Przed południem spuściliśmy ponton na wodę i popłynęliśmy na ląd.
Niedaleko brzegu zobaczyłam wielkie fale przyboju i przypomniała mi się wycieczka na Clipperton.... tylko że tam był upał... Zaczęłam drzeć się na Tomka, żeby mnie natychmiast zawiózł z powrotem na jacht, bo ja nie wychodzę tędy na ląd i nie mam zamiaru tam płynąć. Nie miałam ochoty na lądowanie w wodzie, zwłaszcza że było chłodno. Już sobie wyobrażałam jak będzie mi zimno kiedy wyjdę z wody... i że Wacek, laptop i aparat fotograficzny też znajdą się w wodzie :-(
Bliżej brzegu zobaczyliśmy surfera z deską, wskazał ręką na malutką zatoczkę, z jakiegoś powodu istniał tam wąski "spokojny" pas pomiędzy ścianami załamujących się fal, nadal się bałam, ale Tomek skierował w tą stronę ponton i po kilku minutach wylądowaliśmy na plaży...

W pierwszej kolejności mieliśmy ochotę zjeść porządny obiad, po trzytygodniowym rejsie i żywieniu się konserwami mieliśmy ochotę na: świeże mięso, świeże mięso i mięso świeże...

W paru ulicznych budkach widzieliśmy tylko kanapki i hot dogi, wybraliśmy się więc do restauracji "Kaymana". Tomek zamówił steak wołowy z dwoma jajkami sadzonymi i frytkami, kelnerka poinformowała nas że jest to porcja dla dwóch osób i możemy się nią podzielić. Ja jednak zamówiłam swoją własną: kurczak, ryba, i wołowina z warzywami, przy mojej porcji w menu było napisane: „to share” (do podziału) tzn. że też jest duża... Na wszelki wypadek upewniłam się czy mają pudełka do spakowania tych wielkich porcji, jeżeli ich nie zjemy teraz, będziemy mieć kolację na jachcie. Popijając pyszne australijskie piwo oczekiwaliśmy na obiad.

Kelnerka przyniosła moje danie; na płaskim talerzu pokrojone w kostkę kawałki smażonej ryby, pieczonego mięsa, papryki, słodkich ziemniaków i frytek.
Hmmm, na porcje dla dwóch osób to nie wyglądało, chyba że przyzwyczajona jestem do wielkości porcji w Stanach Zjednoczonych... albo... jestem żarłok:-))
Pochłonęłam moją porcję w parę minut, pozwoliłam Tomkowi trochę mi pomoc ;-)
Oczekiwał na swoje danie i patrzył takimi smutnymi, wygłodniałymi oczami na moje mięsko ;-))

Kiedy skończyliśmy, kelnerka przyniosła posiłek Tomka, (też niby dla 2 osób) jednak Tomek nie potrzebował pomocy...:-) (dwie godziny później, już na jachcie, Tomek zapytał „a zrobiłabyś coś do jedzenia?”)

Kiedy skończyliśmy jeść zaczęło padać... nie, zaczęło lać.
Z nieba płynęły strumienie wody, wiał silny wiatr, przez okna restauracji obserwowaliśmy wyginające się palmy, zaczęliśmy obawiać się że kotwica puści i Luka sobie odpłynie, więc szybko taksówką wróciliśmy do zatoczki.
Upewniliśmy się że Luka stoi na swoim miejscu i czekaliśmy aż przestanie lać, zmoczeni i zmarznięci popijaliśmy parujące espresso w małej kafejce.
Oprócz naszej Luki, nie ma tu jachtów, być może stoją przy północnej stronie wyspy, która o tej porze roku jest najlepsza do kotwiczenia, postoimy tu parę dni (blisko centrum) i też się tam przeniesiemy.

4 czerwca (relacja Beaty)

Wczorajszy „obchód” miasta został brutalnie przerwany przez ulewny deszcz, więc dziś znowu popłynęliśmy na brzeg rozejrzeć się i zrobiliśmy małe zakupy.
Żywność na wyspie jest dosyć droga: np. kg pomidorów, kg jabłek czy kg cebuli kosztuje $4.00, kg kurczaka $12.00, kg wieprzowiny $8.00, półtora litra coca-coli $3.50, litr soku około 4-5 dolarów. Dowiedzieliśmy się że są to ceny dla turystów, tubylcy mają swoje sklepy, dotowane przez rząd chilijski, wszystko tu dowożone jest z kontynentu, a transport jest drogi.

Zjedliśmy po jakiejś kanapce z ulicznej budki, które, podobnie jak wczorajsze jedzenie, nas rozczarowało. Postanowiliśmy zrobić zakupy: mięso, świeże warzywa, wędlinę, pieczywo i przyrządzać posiłki na jachcie.
Zwykle, gdy dobijamy, mało gotujemy na Luce, lubimy próbować lokalnych potraw, ale tutaj nie są one rewelacyjne...

W drodze powrotnej na jacht wstąpiliśmy do informacji turystycznej, niestety nie było już nikogo, kto mógłby udzielić nam informacji, postanowiliśmy w najbliższych dniach wynająć skuter albo samochód i zwiedzić wyspę. Co prawda organizują tu jakieś wycieczki, ale takie zwiedzanie „w stadzie” musi być strasznie nudne...

5 czerwca (relacja Beaty) Hanga Roa

Dzisiaj przestawiliśmy jacht, przywiązaliśmy go do boi i dodatkowo rzuciliśmy kotwicę, chcieliśmy czuć się pewnie kiedy wybierzemy się na całodniową wycieczkę i zostawimy Luke bez opieki.
Niestety wygląda na to że pogoda się zmieni, nadchodzą wiatry powyżej 35 węzłów z północnego zachodu i trzeba będzie schować się po drugiej stronie wyspy, na razie z długiej wycieczki nic nie wyjdzie.

Póki co popłynęliśmy oglądać moai po tej stronie wyspy.
Interesująca jest figura z wystawionym jęzorem. W społecznościach gdzie obecny był kanibalizm, wystawiony język miał odstraszać wroga. Czytałam że na Wyspie Wielkanocnej, aby obrazić przeciwnika mówiono „mam resztki twojej matki między zębami” hmmm... pewnie miało wywrzeć taki sam efekt jak amerykańskie „I fu... your mother”... (uważam że po polsku brzmi to zbyt wulgarnie)

Okazało się, że nasz pies Wacek jest tu w ciągłym zagrożeniu, na wyspie jest ogromna ilość bezdomnych psów, pilnujących swoich terytoriów, wszystkie są duże (ciekawe co się stało z małymi) możliwe, że kultywują starą wyspiarską tradycję... zjadają się nawzajem. Patrzą na Wacka jakoś dziwnie, i mimo że Tomek odstrasza je energicznie, niektóre próbują "zajść" Wacka od tyłu, całkiem możliwe że kojarzy im się z kolacją...

Jeden z nich przyczaił się na naszego Wacusia, i Tomek w ostatniej chwili brutalnie podciągnął smycz do góry i wciągnął Wacka na ręce (sekundy dzieliły kark Wacka od kłów wilczura, nie było czasu na ceregiele). Każdego psa traktujemy podejrzliwie, jak potencjalnego „psożerce”. Wacek wręcz na odwrót: nieświadomy zagrożenia traktuje każdego psa jak kompana do zabawy, macha swoim mini-ogonkiem i szczerzy zęby w uśmiechu. Nic dziwnego, mieszkając na Luce i nie mając kontaktu z innymi psami, nie wie co znaczy walka o dominacje...

W nocy upiekłam „czarny” chleb, jako podstawy do ciasta użyłam „zakwasu” który dostaliśmy od Marty z s/y Festina Lente. Mimo że piekłam go w garnku na kuchence, wyszedł przepyszny, od razu w nocy zjadłam 2 kromki ciepłego, razowego chleba z masłem. Rano Tomek popatrzył sceptycznie na chleb i powiedział, że on takiego czarnego, twardego chleba jadł nie będzie, kiedy ma świeże bułeczki prosto ze sklepu. Zagroziłam, że jeśli nie spróbuje to już więcej nic nie upiekę... Z kwaśną miną spróbował... najpierw niepewnie, mały kąsek... a później zjadł pół bochenka:-) I zapomniał o „bułeczkach prosto ze sklepu” ... To był mój debiut w wypieku chleba i udało mi się go nie zepsuć :-)

6 czerwca (relacja Beaty) Caleta Anakena

Stoimy na kotwicy w zatoce Anakena przy północnej stronie wyspy, musieliśmy schować się przed bardzo silnym południowo wschodnim wiatrem. Wiatr gwiżdże, ale stoimy blisko brzegu i fala jest nieduża, namawiałam Tomka na wyjście na ląd, ale kategorycznie odmówił :-(
Cały dzień siedzi w maszynowni i grzebie coś przy wale i silniku, czasami dochodzą stamtąd dziwne odgłosy: „faki” i "sziety”... Nie wchodzę mu w drogę, wyraz twarzy Tomka sugeruje, że to coś poważnego...

7 czerwca (relacja Tomka) Caleta Anakena

Kilka dni temu, nocą, przed dojściem do wyspy złapaliśmy w śrubę calową line, pewnie jakąś starą cumę. Szliśmy pół mili od brzegu, nagle śruba zaczęła silnie wibrować i przeniosła drgania na cały kadłub. Wiatr dopychał nas do wyspy i mieliśmy do wyboru: odpaść od wiatru, postawić żagle i oddalić się od wyspy, albo dopchać się jakoś do zatoki i rzucić kotwice...
Odkryłem, że na wyższych obrotach śruba mniej wibruje i o świcie, po trzech godzinach piłowania pod silny wiatr, rzuciliśmy kotwice w zatoce Cooka.
Następnego dnia zanurkowałem i uwolniłem śrubę od grubej poskręcanej liny, okazało się, że lina stopiła się na wylocie tunelu, z którego wychodził zakończony śrubą wał i jakimś cudem wyciągnęła go z wnętrza jachtu na długość 6 centymetrów. Wał zamocowany był, jak mi się wydawało, solidnie, do planszy połączonej śrubami ze skrzynią biegów...

Gdy wróciłem do maszynowni okazało się że nawet na małych obrotach silnik podskakuje i trzęsie się jak konik polny... To jest bardzo zła wiadomość.
Są dwie możliwości, albo wykrzywił się wał, albo stare uchwyty i 25 letnie, gumowe poduszki w uchwytach, mocujących silnik do kadłuba, rozsypały się pod wpływem drgań, jakie wywołała lina nawinięta na śrubie. Wczoraj cały dzień próbowałem wcisnąć wał w uchwyt łączący go ze skrzynią biegów, ale bez powodzenia, trzeba by go popchnąć od zewnątrz. Muszę nabrać dystansu do sprawy, a potem spróbuję znaleźć sposób i wcisnąć wał tam gdzie powinien być, a później zobaczymy co z resztą... Jeśli nie rozwiąże sprawy na sto procent, na Atlantyk zamiast przez Horn popłyniemy przez Panamę...

Źródło: informacja własna

1


w Foto
Wieści
WARTO ZOBACZYĆ

Tahiti: Żeglowanie po wyspach Mórz Południowych
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AP Special: Wielkie Jaja
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl