HAWAJE
18:09
CHICAGO
22:09
SANTIAGO
01:09
DUBLIN
04:09
KRAKÓW
05:09
BANGKOK
11:09
MELBOURNE
15:09
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 47; Cztery dni niepokoju
DkG 47; Cztery dni niepokoju

Juliusz Verne


Mac Nabbs opatrzył go bardzo zręcznie, lecz nie wiedział, czy rana była niebezpieczna; płynęła z niej struga krwi, a bladość i osłabienie ranionego dowodziły, że stan jego był groźny. Obmywszy ranę zimną wodą, major położył na nią kawał hubki, przykrył to szarpią i obandażował, przez co powstrzymał krwotok. Chorego położono na boku przeciwnym, z głową i piersiami podniesionemi, a lady Helena podała mu nieco wody do picia.

Po upływie kwadransa, chory się poruszył, otworzył oczy, wyszeptał kilka wyrazów bez związku, a major, nachyliwszy się, usłyszał:
- Milordzie... list... Ben Joyce.

Powtórzył więc te wyrazy, spoglądając na swych towarzyszów. Co Mulrady chciał powiedzieć? Ben Joyce napadł go, ale dlaczego? Zrobił to jedynie w celu zatrzymania go, przeszkodzenia mu w podróży do miejsca, gdzie stał Duncan. Ten list... Glenarvan przeszukał kieszenie chorego, lecz nie znalazł listu,. adresowanego do Tomasza Austina.

Noc przepędzono bardzo niespokojnie. Obawiano się co chwila, aby ranny nie umarł. Pożerała go gorączka; lady Helena i Marja Grant, jak dwie siostry miłosierdzia, nie odstępowały go ani na chwilę. Nigdy może chory nie był lepiej pielęgnowany.

Z nadejściem dnia deszcz przestał padać, lecz niebo okrywały jeszcze gęste chmury. Grunt zasłany był odłamkami gałęzi; glina przemiękła usuwała się z pod nóg; przystęp do wozu był coraz trudniejszy, ale za to wóz już nie mógł zagłębiać się bardziej.



O świcie John Mangles, Paganel i Glenarvan ruszyli na zwiady w okolice obozowiska; zwrócili się najprzód na drogę, zbroczoną jeszcze świeżemi krwi śladami, ale nigdzie nie spostrzegli nic, co by zdradzało obecność złoczyńców. Dotarli aż do miejsca, w którem napadu dokonano; tam leżały na ziemi dwa trupy, przeszyte kulami Mulradyego; w jednym z nich poznano kowala z Black- Point. Wstrętny był widok twarzy jego, śmiercią zmienionej.

Glenarvan nie chciał już dalej posuwać swych poszukiwań. Roztropność nie pozwalała mu zbytecznie się oddalać. Powrócił więc do wozu, myśląc o trudnem położeniu, w jakiem się znajdowali.
- Ani myśleć - rzekł - o wysyłaniu drugiego posłańca do Melbourne.
- A jednak trzeba koniecznie, milordzie - powiedział John Mangles - ja sam popróbuję przejść tam, gdzie nie udało się mojemu majtkowi.
- Nie, kapitanie! to być nie może; a nawet nie mamy konia, na którym mógłbyś przejechać te dwieście mil.

I w rzeczy samej koń Mulradyego, jedyny, jaki pozostał po wypadku swego jeźdźca, nie powrócił. Czy padł pod ciosami złoczyńców? Czy zabłąkał się w pustyni? Czy też sami zbójcy zatrzymali go dla siebie.
- Cokolwiek bądź przytrafi się dalej - mówił Gienarvan - nie rozłączymy się już więcej. Czekajmy osiem, a choćby i piętnaście dni, dopóki wody Snowy nie powrócą do normalnego swego poziomu; wtedy powoli dostaniemy się do zatoki Twowold, a stamtąd pewniejszą już drogą wyślemy do Duncana rozkaz połączenia się z nami.
- Podzielam w zupełności to zdanie - powiedział Paganel.
- Tak, moi drodzy - mówił Glenarvan - już się więcej nie rozłączajmy. Człowiek za wiele jest narażony, puszczając się sam jeden na tę pustynię, opanowaną przez zbójów. Niechaj Bóg tylko zachowa przy życiu biednego naszego majtka i nas nie wypuszcza ze swej opieki.

Glenarvan podwójnie miał słuszność: najpierw, że nie pozwalał na dalsze usiłowania odosobnione, a następnie, że postanowił czekać, dopóki nie będzie możliwa przeprawa przez Snowy. Zaledwie trzydzieści pięć mil dzieliło go od Delgate, pierwszego miasta kresowego Nowej Południowej Walji, gdzie mógł znaleźć środki dotarcia do zatoki Twofold, a stamtąd przesłać telegraficznie do Melbourne rozkazy Duncanowi. Wszystkie te środki były bardzo roztropne, ale, niestety, za późno przedsięwzięte. Gdyby Glenarvan nie był wysłał Mulradyego na drogę do Lucknow, iluż by nieszczęść uniknięto, nie mówiąc już o zamordowaniu majtka!

Za powrotem do obozowiska, zastał pozostawione tam osoby nieco weselsze. Zdawało się, że odzyskiwały nadzieję.
- Lepiej, lepiej! - wołał Robert, biegnąc na spotkanie lorda.
- Mulrady ma się lepiej?...
- Tak, Edwardzie - rzekła lady Helena. - Nastąpiło jakieś przesilenie; major jest spokojniejszy, nasz majtek żyć będzie.
- Gdzie jest Mac Nabbs? - spytał Glenarvan.
- Przy chorym. Mulrady chciał z nim mówić - nie trzeba im przeszkadzać.

W rzeczy samej, od godziny już przeszło chory odzyskał przytomność i gorączka znacznie się zmniejszyła. Jak tylko powróciła mu pamięć i mowa, Mulrady zażądał rozmowy z lordem Glenarvanem, lub w jego nieobecności z majorem. Mac Nabbs, widząc go tak osłabionym, chciał mu zabronić rozmowy, ale majtek z taką nastawał energją, że major musiał ulec jego żądaniu. Już rozmowa trwała od kilku minut, gdy nadszedł lord Glenarvan. Wypadało więc tylko czekać na wyjście majora i od niego dowiedzieć się o jej treści. Niedługo na to czekano. Major podszedł do zebranych pod wielkiem drzewem gumowem, gdzie rozpięty był namiot. Twarz jego tak zimna zazwyczaj, zdradzała w tej chwili troskę poważną, a wzrok posmutniał, skoro zatrzymał go na Marji Grant i lady Helenie.

Glenarvan niespokojny chciał co prędzej dowiedzieć się prawdy, major więc w krótkości powtórzył to, co słyszał od chorego. Wyjechawszy z obozu, Mulrady trzymał się drogi przez Paganela wskazanej. Śpieszył o tyle przynajmniej, o ile na to pozwalały ciemności nocy. Tak przejechał ze dwie mile, gdy nagle konia jego zatrzymało kilku ludzi - pięciu - jeśli go pamięć nie myli. Koń stanął dęba; Mulrady pochwycił za rewolwer i dał ognia. Zdawało mu się, że dwóch napastników padło. Przy błysku strzałów poznał Ben Joycea, lecz nie miał już czasu dać więcej strzałów: cios gwałtowny, zadany mu w bok prawy, zwalił go na ziemię. Nie zaraz jednak utracił przytomność, chociaż złoczyńcy mieli go za umarłego. Przetrzęśli jego kieszenie i jeden ze zbójców zawołał: „Mam list!” „Daj mi go!! - odparł Ben Joyce - Do nas już Duncan należy! Teraz pochwyćcie konia. Za dwa dni będę na pokładzie Duncana, za sześć w zatoce Twofold; tam bowiem spotkanie naznaczone. Tamci będą jeszcze siedzieli w błocie nad Snowy. Przejdźcie rzekę po moście Kempler - Pier, dotrzyjcie do wybrzeża i tam czekajcie na mnie. Znajdę ja sposób wprowadzenia was na pokład. Raz wypłynąwszy na morze z taką załogą i takim jak Duncan okrętem, staniemy się panami oceanu Indyjskiego”. „Hurra Ben Joyce!. niech żyje Ben Joyce!” - wrzasnęli złoczyńcy. Przyprowadzono konia Mulradyego. Ben Joyce dosiadł go i galopem popędził drogą do Lucknow, a banda jego tymczasem zwróciła się na południowo- wschód ku rzece Snowy. Mulrady, chociaż ciężko raniony, zdołał jednak dowlec się do miejsca, w którem znaleźliśmy go na wpółżywego. Rozumiecie więc teraz, dlaczego poczciwy majtek tak bardzo pragnął rozmowy.

Wiadomości powyższe trwogą najokropniejszą przejęły Glenarvana i jego towarzyszów.
- Piraci, piraci! - wołał Glenarvan. - Moi ludzie wymordowani! Mój Duncan w rękach tych bandytów!
- Tak jest - dodał major - bo Ben Joyce zdoła podejść Tomasza Austina i opanuje okręt, a wtedy...
- Potrzeba więc, abyśmy dostali się na wybrzeża wprzód, nim tam dojdą ci nędznicy - zauważył Paganel.
- Ale jakże przejść rzekę Snowy? - zapytał Wilson.
- Tak samo, jak oni - odrzekł Glenarvan. - Oni mają przejść po moście Kempler - Pier i my uczyńmy to samo.
- Ale cóż zrobimy z chorym? - pytała lady Helena.
- Poniosą go wszyscy na przemiany. Czyż mogę bez obrony zostawić mych ludzi i wydać ich na łup bandy tego łotra Ben Joycea?

Zamiar przejścia Snowy przez most Kempler - Pier możliwy był do wykonania, ale ryzykowny. Złoczyńcy mogli usadowić się w tym punkcie i napaść podróżnych. Byłoby ich co najmniej trzydziestu przeciwko siedmiu. Ale są chwile, w których się nie liczy nieprzyjaciela, lecz bądź co bądź idzie się naprzód.
- Milordzie - rzekł wtedy John Mangles - zanim zdecydujemy się na ten krok niebezpieczny a stanowiący dla nas ostatni ratunek, zanim pójdziemy na ten most, może byłoby roztropniej zbadać go naprzód! Ja się tego podejmuję.
- I ja pójdę z tobą, panie Mangles - rzekł Paganel.

Propozycję przyjęto. John Mangles i Paganel sposobili się do odjazdu. Mieli puścić się w dół rzeki Snowy, trzymając się brzegu, dopóki nie znajdą mostu, wskazanego przez Ben Joycea. Cała ta wycieczka miała się odbyć bardzo ostrożnie, aby uniknąć oka złoczyńców, włóczących się ponad rzeką. Przez cały dzień oczekiwano ich powrotu; gdy wieczorem jeszcze nie było ich widać, trwoga i niepokój owładnęły wszystkie serca. Nareszcie około jedenastej godziny Wilson oznajmił ich powrót. Paganel i John Mangles znękani byli trudem pochodu dziesięciomilowego.
- Cóż ten most? - Czy znaleźliście ten most? - pytał Glenarvan, wybiegając naprzeciw przybyszów.
- Znaleźliśmy - odpowiedział John Mangles - most... Złoczyńcy przeszli po nim, ale...
- Ale... - powtórzył Glenarvan, jakby nowe przeczuwając nieszczęście.
- Ale spalili go po przejściu! - dokończył Paganel.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Australia: Uluru (Ayers Rock) w U-KT NP
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Ekspedycja Australia - Nowa Zelandia `Dookoła Morza Tasmana`
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl