HAWAJE
14:28
CHICAGO
18:28
SANTIAGO
21:28
DUBLIN
00:28
KRAKÓW
01:28
BANGKOK
07:28
MELBOURNE
11:28
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 43; Hodowcy bydła miljonerzy
DkG 43; Hodowcy bydła miljonerzy

Juliusz Verne


Przebywszy spokojnie noc pod 146°15 długości, podróżni puścili się w dalszą drogę, 6- go stycznia, o siódmej godzinie z rana, idąc wciąż na wschód, a ślady ich kroków tworzyły wciąż linję ściśle prostą. Dwa razy trafiali na ślady hodowców bydła, dążących na północ, i wówczas ślady ich pomieszałyby się z innemi i byłyby trudne do rozeznania, gdyby koń lorda Glenarvana nie zostawiał na gruncie odcisku podków z Black- point, tak łatwo dającego się rozeznać po dwu listkach koniczyny.

Płaszczyznę miejscami przerzynały otoczone bukszpanowemi krzewami strumienie kręte, które woda czasowo tylko, a nie stale zapełniała. Wypływały one ze stoków „Buffalos Ranges”, łańcucha średnich gór, których linja malownicza rysowała się na widnokręgu.

Tam właśnie postanowiono obozować tego wieczora. Ayrton popędzał woły, zmęczone już pod koniec dnia trzydziesto - pięciomilową podróżą. Namiot rozbito pod wielkiemi drzewami i za nadejściem nocy wieczerzano naprędce; po trudach całodziennych każdy więcej myślał o śnie, niż o jedzeniu. Paganel, na którego przypadał dyżur, nie kładł się wcale, lecz z karabinem na ramieniu pilnował obozu chodząc wielkiemi krokami dla odpędzenia snu. Chociaż księżyc nie świecił, noc była prawie jasna od blasku konstelacyj australijskich. Uczony geograf czytał w tej wielkiej księdze firmamentu, zawsze otwartej i tak zajmującej dla każdego, kto w niej czytać potrafi. Głębokie milczenie przyrody uśpionej przerywał tylko odgłos kopyt końskich, Paganel utonął tedy w dumaniach astronomicznych i więcej był zajęty sprawami nieba, aniżeli ziemi - gdy dźwięk jakiś, z dala dolatujący, zbudził go nagle i wyrwał z zaczarowanego koła marzeń. Nadstawił uważnie ucho i z wielkiem zdziwieniem zdało mu się, że słyszy tony fortepianu, że jakby głęboki dźwięk kilku szybkich akordów wpada mu w ucho.
- Fortepian w pustyni! - mówił sam do siebie Paganel. - O doprawdy! Tego bym się nigdy nie spodziewał.



Było to rzeczywiście bardzo zadziwiające, i Paganel wolał raczej wierzyć, że to jakiś nieznany ptak australijski naśladuje tony Pleyelowskiego lub Erardowskiego i mentu, jak inne naśladują głos idącego zegara, lub szmer, dający się słyszeć przy szlifowaniu. Lecz w tejże chwili rozległ się w powietrzu głos bardzo czysty i dźwięczny - do fortepianisty przyłączył się jeszcze śpiewak. Paganel słuchał z niedowierzaniem, jednakże po krótkiej chwili bardzo wyraźnie dosłyszał pyszną arję z Don Juana: „Il mio tesoro tanto.”

Geograf pomyślał sobie, że jakkolwiek dziwne są ptaki australijskie i że choćby to były nawet najmuzykalniejsze w świecie papugi, to jednak wątpić należało, aby mogły śpiewać Mozarta. Potem wysłuchał do końca tego wzniosłego utworu mistrza mistrzów. Trudno opisać, jakie wrażenie robiła ta słodka melodja, rozlegająca się wśród ciszy pięknej nocy. Paganel przez długi czas stał w zachwyceniu niewymownem, aż głos umilkł i wszystko wróciło do dawnego milczenia. Gdy Wilson przyszedł na zmianę - zastał Paganela pogrążonego w głębokiej zadumie. Geograf nie zwierzył się z tego, co zaszło, majtkowi, postanowił jednak uwiadomić nazajutrz lorda Glenarvan o szczególniejszem zdarzeniu i wsunął się pod namiot.

Nazajutrz niespodziane szczekanie rozbudziło podróżnych. Glenarvan zerwał się pierwszy. Dwa pyszne „pointers” na wysokich nogach, cudowne okazy wyżłów rasy angielskiej, skakały na krawędzi lasku. Za zbliżeniem się podróżnych się cofnęły się pod drzewa, podwajając natarczywe szczekanie.
- Jest więc stacja w tej pustyni - rzekł Glenarvan - są i strzelcy widać, sądząc po psach myśliwskich.

Paganel już miał zacząć opowiadanie o tem, co mu się zeszłej nocy zdarzyło, gdy ukazali się dwaj młodzieńcy na prześlicznych koniach czystej krwi, prawdziwych „hunters”. Dwaj gentlemani w eleganckich kostjumach myśliwskich zatrzymali się na widok tylu osób, obozujących, jak cyganie. Zdawało się, że ciekawi są, co ma znaczyć obecność w tem miejscu ludzi uzbrojonych, gdy spostrzegli damy, wysiadające z wozu. Natychmiast zeskoczyli z koni i z odkrytemi głowami zbliżyli się do nieznajomych.

Lord Glenarvan wyszedł na ich spotkanie i, jako obcy, wymienił swe nazwisko i tytuły. Młodzi ludzie ukłonili się, a starszy z nich rzekł:
- Milordzie - prosimy te damy, pana i pańskich towarzyszów, abyście dla wypoczynku raczyli przyjąć gościnę w naszym domku.
- Panowie!... - mówił Glenarvan - z kimże mam zaszczyt...
- Michał i Sandy Pettersonowie, właściciele stacji Hottam. Jesteście już państwo na gruntach naszej posiadłości, odległej stąd zaledwie o ćwierć (angielskiej) mili.
- Obawiam się, panowie, abyśmy nie nadużyli gościnności, tak uprzejmie nam ofiarowanej...
- Milordzie, przyjmując nasze zaproszenie, zobowiążesz nieskończenie biednych wygnańców, szczęśliwych, że będą mogli czynić panu honory pustyni.

Glenarvan skłonił głową na znak zgody.
- Panie - wtedy rzekł Paganel, zwracając się do Michała Pettersona - nie weźmiesz mi za złe, gdy zapytam, czy to pan śpiewał wczoraj tę cudną arję boskiego Mozarta?
- Tak jest, panie - odpowiedział gentleman - a mój brat Sandy akompanjował mi na fortepianie.
- Ach, panie - ciągnął Paganel - racz przyjąć szczere powinszowanie od Francuza, namiętnie uwielbiającego tę muzykę.

Paganel podał rękę gentlemanowi, który ją uścisnął nader uprzejmie. Potem Michał Petterson wskazał na prawo drogę. Konie pozostawiono pod opieką majtków i Ayrtona, a pieszo wśród wesołej rozmowy, prowadzeni przez dwóch młodzieńców, podróżni udali się do zabudowań Hottam. Była to prześliczna osada, utrzymana, jak prawdziwy park angielski. Rozległe łąki, otoczone szaremi barjerkami, rozciągały się daleko. Na nich pasły się tysiące wołów i miljony baranów. Tej tłumnej gromady liczni pilnowali pasterze i liczniejsze jeszcze gromady psów. Z bekiem i rykiem zwierząt mieszały się szczekania psów i klaskanie biczów pasterzy (stockwips).

Od wschodu wzrok zatrzymywał się na lasku majollisów i drzew gumowych, ponad któremi na siedm tysięcy pięćset stóp wznosił się potężny szczyt góry Hottam. We wszystkich kierunkach ciągnęły się długie aleje, wysadzone drzewami zielonemi, o liściach nigdy nieopadających. Tu i owdzie widniały gęste zarośla „grass trees”, krzewów wysokości dziesięciu stóp, podobnych do palmy karłowatej, osłoniętych przykryciem długich i wąskich liści. Powietrze było przesycone zapachem laurów miętowych, z których bukiety białych kwiatów, pod tę porę będących w pełnym rozkwicie, wydzielały najdelikatniejsze wonie aromatyczne.

Obok tych ślicznych drzew krajowych, rosły krzewy, przeszczepione z klimatów europejskich. Brzoskwinie, gruszki, jabłonie, figi, pomarańcze a nawet i dęby miłe na podróżnych czyniły wrażenie, podziwienie zaś ich bardziej jeszcze budziły stada ptasząt cudnej barwy, pierza, lśniącego blaskiem złota i miękkością aksamitu. Pomiędzy innemi pierwszy raz podróżni mogli podziwiać menurę, czyli tak zwanego lirygona, którego okazały ogon przedstawia kształt instrumentu Orfeusza. Uciekał on pomiędzy paprocie olbrzymie, a gdy ogonem uderzał o gałęzie, można się było dziwić prawie, że nie słychać ponętnych tonów, w jakich Amfion szukał natchnienia do odbudowania murów tebańskich. Paganel miał szczerą ochotę zagrać na tej lutni.

Lord Glenarvan nie poprzestał na niemem podziwianiu uroczych cudów tej oazy, zaimprowizowanej wśród pustyni australijskiej. Słuchał on z zajęciem opowiadania młodych gentlemanów. W Anglji, wśród kół ucywilizowanych, świeżo przybywający byłby najprzód powiedział swemu gospodarzowi, skąd przybywa i dokąd dąży; lecz tu, przez delikatność ściśle przestrzeganą, Michał i Sandy Pettersonowie uważali za właściwsze dać się sami poznać podróżnym, ofiarując im gościnność u siebie. Opowiedzieli więc swą historję.

Była to historja wszystkich młodych Anglików dobrze wychowanych i przemyślnych, niemniemających, że majątek może zwalniać od pracy. Michał i Sandy Pettersonowie byli synami bankiera londyńskiego. Gdy mieli po lat dwadzieścia, ojciec rzekł do nich: „Młodzieńcy, macie tu oto miljony. Udajcie się do odległych kolonij i tam zacznijcie prowadzić jakie przedsiębiorstwo użyteczne; w pracy czerpcie naukę życia. Jeśli wam się powiedzie, tem lepiej. Jeśli się nie uda, mniejsza o to. Nie będziemy żałować miljonów, które z was zrobią ludzi”.

Dwaj młodzi ludzie posłuchali. Obrali osadę Wiktorja w Australji i na niej zasiali banknoty ojcowskie. I nie mieli czego żałować. Po upływie trzech lat ich zakład handlowy był w pełnym rozwoju. W prowincjach Wiktorji, Nowej Walji Południowej i Australji Południowej liczą przeszło trzy tysiące stacyj; w jednych mieszkają squatters, czyli hodowcy bydła, w innych settlers, głównie rolnictwem się trudniący. Przed przybyciem dwóch młodych Anglików, największy zakład tego rodzaju należał do pana Jamesona; zajmował sto kilometrów wybrzeża nad Paroo, jedną z rzek, wpadających do Darlingu.

W tej chwili stacja Hottam była najznaczniejszą pod względem rozległości i obrotów. Dwaj młodzieńcy byli hodowcami i rolnikami zarazem. Bardzo umiejętnie, a co najważniejsza, bardzo energicznie kierowali swemi zakładami. Jak widać, ta stacja była bardzo odległa od główniejszych miast i zasunięta w mało uczęszczaną pustynię Murray. Zajmowała ona przestrzeń pomiędzy 146°48 a 147° to jest obszar długości i szerokości pięciu mil francuskich, pomiędzy łańcuchem Buffalos i górą Hottam. W dwu północnych kątach tego obszernego czworoboku wznosiły się: na lewo góra Aberdeen, a na prawo szczyty High - Barven. Wody tam było pod dostatkiem w licznych strumieniach i rzeczkach, wpadających do rzeki Oven, płynącej w kierunku północnym do łożyska Murrayu. Zarówno udawała się tam hodowla bydła, jak i uprawa gruntu. Na dziesięciu tysiącach akrów (15.000 morgów) ziemi, doskonale podzielonej, mieszały się produkty krajowe i egzotyczne, a kilka miljonów zwierząt tuczyło się na bujnych pastwiskach. Dlatego też produkty stacji Hottam zawsze były wysoko cenione na targach w Castlemaine i Melbourne.

Gdy bracia Petterson kończyli swoje opowiadanie, mieszkanie ich ukazało się na końcu alei, wysadzonej kazaurynami. Był to prześliczny domek z drzewa i cegły, otoczony klombami emerofilów. Kształtem przypominał wytworną willę szwajcarską, otoczoną dokoła werandą, obwieszoną chińskiemi lampami, jak starożytne impluvium. Przed oknami rozwijały się osłony różnokolorowe, jakby kwieciem zasłane, wabiące zalotnie oko. Na trawnikach i klombach wznosiły się kandelabry bronzowe z pięknemi latarniami. Za nadejściem nocy cały ten park jaśniał białem światłem gazowem, z małego gazometru, ukrytego wśród majolisów i paproci drzewiastych. Zresztą nie było widać nigdzie ani chat czeladzi, ani też stajen lub szop; nic, coby wykazywało zajęcia rolne. Wszystkie te budynki, prawdziwe miasteczko, złożone z dwudziestu przeszło chat i domków - leżały o ćwierć mili, w głębi niewielkiej doliny i z domem właścicieli połączone były drutami elektrycznemi dla natychmiastowej komunikacji. Dwór sam otoczony był laskiem drzew egzotycznych.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Dzieci świata - małe i duże
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

PE 4; Kanion Colca
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl