HAWAJE
22:53
CHICAGO
02:53
SANTIAGO
05:53
DUBLIN
08:53
KRAKÓW
09:53
BANGKOK
15:53
MELBOURNE
19:53
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 42; Major utrzymuje, że są to małpy
DkG 42; Major utrzymuje, że są to małpy

Juliusz Verne


Oczy dziewczęcia, zaszłe łzami, wymownie podziękowały młodemu kapitanowi. W czasie tej rozmowy wszczął się śród dzikich ruch niezwykły. Zaczęli ogromnie krzyczeć, biegać na wszystkie strony, chwytali za broń i zdawali się być czegoś bardzo zagniewani. Glenarvan nie mógł pojąć, co to znaczy. Dopiero major, zwróciwszy się do Ayrtona, rzekł:
- Ponieważ tak długo przebywałeś pomiędzy Australijczykami, to i mowę ich zrozumiesz zapewne.
- Być może - odpowiedział kwatermistrz - ale nie ręczę, bo u nich tyle narzeczy, ile pokoleń. Jednakże, o ile mi się zdaje, to ci dzicy chcą przez wdzięczność pokazać Waszej Dostojności, jak u nich walczą.

Istotnie, taka była przyczyna owych ruchów. Krajowcy bez żadnego przygotowania poczęli się atakować nawzajem i to z tak dobrze udaną zawziętością, że można by wziąć na serjo tę małą wojnę. Lecz Australijczycy, jak się na to zgadzają wszyscy podróżni, wybornie umieją udawać; więc i w tym razie znakomity okazali talent. Narzędzia wojenne, służące im do napadu i obrony, składały się z maczugi drewnianej, zdolnej strzaskać najtwardszą czaszkę, i z narzędzia, utworzonego przez umocowanie gumą w rozszczepionym kawałku drzewa ostrego krzemienia. Siekiera taka posiada rękojeść długości dziesięciu stóp. Narzędzie to bardzo jest niebezpieczne w czasie wojny, a użyteczne podczas pokoju: służy ono do ucinania głów lub gałęzi, do rąbania drzew lub ciał ludzkich, stosownie do okoliczności.



Wśród ogłuszających krzyków, wszystkie te bronie zawzięcie poruszały się w dłoniach walczących; jedni padali, jakby zabici, inni wrzaskami głosili zwycięstwo. Kobiety, a szczególniej stare, jakby opętane przez ducha wojny, zagrzewały do walki, rzucały się na mniemane trupy i szarpały je, niby z zawziętością doskonale udaną. Lady Helena wciąż się obawiała, aby ta zabawka nie zmieniła się naprawdę w bitwę. Dzieci także uczestniczyły w tej walce; chłopcy i dziewczęta z dziką wściekłością wymierzali sobie razy.

Cała ta komedja trwała już z dziesięć minut, gdy nagle walczący zatrzymali się, broń upadła im z ręki; głębokie nastało milczenie. Dzicy pozostali w ostatnich swoich postawach, jakby w żywych obrazach; można by mniemać, że skamienieli. Jaka była przyczyna tej zmiany i dlaczego ta nagła nieporuszona posągowość? Podróżni rychło się o tem dowiedzieli. Ze szczytów wyniosłych drzew gumowych zerwało się wielkie stado papug kakadu; głośnem szczebiotaniem napełniały one powietrze, a mieniącą się barwą pierza tworzyły jakby tęczę latającą. Ukazanie się tych ptaków było powodem przerwania walki, po której nastąpiło daleko pożyteczniejsze od niej polowanie. Jeden z krajowców pochwycił narzędzie dziwnego kształtu, na czerwono pomalowane; odłączył się od swych towarzyszów ciągle nieruchomych i ruszył pomiędzy drzewa i krzewy, gdzie bujało stado kakadu. Czołgając się, nie sprawił najmniejszego szmeru, nie poruszył żadnego listka, nie trącił nigdzie kamyka. Był to prawdziwy cień pełzający. Dziki, zbliżywszy się na stosowną odległość, rzucił swe narzędzie w kierunku poziomym na wysokości dwu stóp nad ziemią. Broń przeleciała tak przestrzeń około czterdziestu stóp, potem nagle, nie dotykając ziemi, podniosła się pod kątem prostym na sto stóp w powietrze, śmiertelnie raniła około tuzina ptaków i, zakreślając łuk, padła znowu u stóp myśliwca.

Podróżni stali w osłupieniu, nie mogąc wierzyć oczom własnym.
- Jest to „boomerang” - rzekł Ayrton.
- Boomerang! - zawołał Paganel. - Australijski boomerang!

I jak dziecię ogląda cacko, tak Paganel pobiegł podnieść cudowne narzędzie, aby zobaczyć, co jest w niem we środku. Można by istotnie przypuszczać, że jakiś mechanizm wewnętrzny, że jakaś sprężyna zmieniła tak nagle kierunek lotu tego narzędzia. Bynajmniej. Boomerang jest to kawał twardego, zakrzywionego drzewa, długości od trzydziestu do czterdziestu cali, pośrodku szerokości blisko trzech cali, a z obu końców ostro zaciosany. Po stronie wewnętrznej posiada wklęsłość, dochodzącą sześciu linij, a strona wypukła tworzy dwa wąziutkie brzeżki. Budowa równie prosta, jak niezrozumiała.
- Otóż to jest ów sławny boomerang! - rzekł Paganel, obejrzawszy uważnie dziwaczne narzędzie. - Kawałek drzewa i nic więcej. Dlaczego w pewnej chwili swego biegu poziomego podnosi się w górę i wraca do ręki, która go wyrzuciła?

Uczeni i podróżni nie umieli nigdy objaśnić tego zjawiska.
- Czy nie dzieje się tutaj to samo, co z obręczą, która, wyrzucona w pewien sposób, wraca na dawne swe miejsce? - zauważył John Mangles.
- Lub może - dodał Glenarvan - wskutek cofania się takiego, jak cofają się na bilardzie bile, uderzone w pewien sposób oznaczony.
- Bynajmniej - odpowiedział Paganel - w obu tych wypadkach jest punkt oparcia, sprawiający reakcję: ziemia lub sukno na bilardzie. Lecz tu właśnie brak tego punktu oparcia; narzędzie nie dotyka się ziemi, a przecież wznosi się w górę, do znacznej wysokości.
- Jakże więc pan tłumaczy ten fakt, panie Paganel? - spytała lady Helena.
- Wcale go nie tłumaczę, pani; sądzę, że cała tajemnica leży w sposobie wyrzucenie boomeranga i w jego szczególnej budowie; rzucać w taki sposób, zdaje się, umieją sami tylko Australijczycy.
- W każdym razie jest to dosyć dowcipne... jak na małpy - dodała lady Helena, spoglądając na majora, który potrząsał głową z niedowierzaniem.

Czas jednak upływał na tych zabawkach; Glenarvan nie chciał dłużej opóźniać swego pochodu na wschód. Prosił więc damy, aby powróciły do swoich miejsc na wozie, gdy jeden z dzikich nadbiegł w całym pędzie i głosem bardzo ożywionym wymówił kilka wyrazów.
- Ach! - rzekł Ayrton - spostrzegli kazuary.
- Jak to, czy będzie polowanie? - spytał Glenarvan.
- Trzeba zobaczyć - zawołał Paganel - to musi być bardzo ciekawe! Może znowu boomerang będzie użyty.
- Jak myślisz, Ayrtonie?
- To niedługo potrwa, milordzie - odpowiedział kwatermistrz.

Dzicy nie stracili ani minuty czasu. Rzadko im się zdarzała tak piękna gratka, jak ubicie kilku kazuarów; całe pokolenie ma zapewnioną na pewien czas żywność. Dlatego też myśliwi rozwijają całą swą zręczność, aby dostać taką zdobycz. Lecz jakże bez strzelby ubiją, lub bez psów dościgną stworzenie tak zwinne? To właśnie było najciekawsze w widowisku, które tak bardzo pragnął widzieć Jakób Paganel.

Emu albo kazuar bez hełmu, zwany przez krajowców „murekiem”, staje się coraz rzadszy na płaszczyznach australijskich. Ptak ten wysokości półtrzeciej stopy, ma mięso białe, jak indyk. Na głowie posiada trzycalowy wyrostek kościany, oczy ciemne, błyszczące, dziób czarny, z góry na dół zakrzywiony, nogi trójpalczaste, uzbrojone długiemi pazurami zgiętemi, skrzydła krótkie, nie służące do lotu, chorągiewki piór z daleka podobne do wiszących włosów, na szyi oraz na piersiach ciemniejsze. Nie lata on wprawdzie, ale w biegu prześciga najbystrzejszego konia. Można go więc pochwycić tylko podstępem i to podstępem sprytnym. Na znak dany przez jednego z krajowców, dziesiątek Australijczyków rozwinęło się, jak oddział tyraljerów. Było to na ślicznej płaszczyźnie, gdzie indygo, rosnące dziko, znaczyło cały grunt niebieską barwą kwiatów. Podróżni zatrzymali się na polance lasku mimoz.

Za zbliżeniem się dzikich, sześć kazuarów zerwało się, poczęło uciekać i spoczęło dopiero o milę angielską. Gdy wybrany z pokolenia myśliwy pewny był miejsca, w którem ptaki zapadły, dał znak towarzyszom, aby się zatrzymali. Ci położyli się na ziemi, a on tymczasem, wydobywszy ze swej sieci dwie skóry kazuara, zręcznie zeszyte, przyodział się w nie bardzo prędko, a podnosząc prawą rękę ponad głową i opuszczając ją, naśladował wybornie chód kazuara żerującego. Dziki kierował swe kroki ku stadu, już to udając, że szuka ziarna, już to wyrzucając nogami w powietrze piasek i otaczając się chmurą kurzawy. Wszystkie te manewry doskonale były wykonane. Naśladowanie postawy i chodu ptaka bardzo było naturalne. Myśliwy od czasu do czasu wydawał głos, podobny do głuchego krząkania, a tak zręcznie, że kazuary dozwoliły mu wejść w środek stada; wówczas nagle zatoczył maczugą i na sześć będących tam ptaków pięć padło dokoła niego.

Polowanie powiodło się i skończyło. Wówczas Glenarvan ze swem towarzystwem pożegnał dzikich, nie bardzo, jak się zdawało, zasmuconych z rozstania. Może pomyślny rezultat łowów kazał im na chwilę zapomnieć o głodzie, zaspokojonym przez białych gości. Nie znali oni nawet wdzięczności żołądka, trwalszej podobno aniżeli wdzięczność serca, przynajmniej u ludzi niewykształconych i u bydląt. Bądź co bądź jednak trudno było odmówić im pod pewnym względem zręczności i inteligencji.
- No, majorze - rzekła lady Helena - teraz przynajmniej zgodzisz się już zapewne, że Australijczycy nie są małpami?
- Czy dlatego, że tak dobrze naśladują inne zwierzęta? - zapytał Mac Nabbs. - To właśnie utwierdza tylko moje przekonanie.
- Żart, to jeszcze nie odpowiedź - odparła lady Helena. - Pragnę, majorze, abyś zmienił swoje przekonanie.
- A więc dobrze, albo raczej nie! Australijczycy nie są małpami, lecz małpy są Australijczykami.
- Cóż znowu!
- A wiesz, co murzyni utrzymują o tej interesującej rasie orangutangów?
- Nie wiem - odpowiedziała lady Helena.
- Oto utrzymują - odpowiedział major - że małpy to tacy sami, jak oni, ludzie czarni, tyko że złośliwsi. „Ja wolę nie mówić, byle nie pracować”, mawiał pewien murzyn, z zazdrością patrzący na to, że jego pan żywił dobrze orangutanga, nic nie robiącego.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Tasmania: W poszukiwaniu diabła
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AUS i PNG 10; Błotni ludzie
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl