HAWAJE
18:06
CHICAGO
22:06
SANTIAGO
01:06
DUBLIN
04:06
KRAKÓW
05:06
BANGKOK
11:06
MELBOURNE
15:06
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 39; Nagroda za geografję
DkG 39; Nagroda za geografję

Juliusz Verne


Na widnokręgu rysował się profil kilku podłużnych pagórków, okalających płaszczyznę, o dwie mile od drogi żelaznej oddaloną. Wóz wjechał w ciasne i nierówne wąwozy, które przytykały do ślicznej okolicy, zapełnionej drzewami, rosnącemi tam z bujnością podzwrotnikową; drzewa te nie tworzyły lasu, lecz rozrzucone były w kępach odosobnionych. Pomiędzy niemi najbardziej zadziwiające były kazuaryny o pniu grubym i rozsiadłym, jak u dęba, mające pączki tak wonne, jak na akacji, a liście ostre i zielonawe jak igły sosny. Z gałęźmi ich mieszały się wierzchołki ciekawego krzewu „Banksia latifolia”, odznaczającego się wytworną wysmukłością. Wielkie krzewy o zwisłych gałęziach tworzyły w tym gąszczu jakby masę wody zielonej, przelewającej się z naczyń zbyt pełnych. Oko błąkało się wśród tych cudów natury i nie wiedziało, co wprzód podziwiać.

Orszak przystanął na chwilę. Na rozkaz lady Heleny, Ayrton zatrzymał swój zaprzęg. Koła wozu przestały skrzypieć po piasku kwarcowym. Długie kobierce zieloności rozciągały się pod grupami drzew. Tylko niewielkie wzdęcia gruntu, jeszcze widoczne, a ciągnące się linjami regularnemi, dzieliły tę przestrzeń zieloną na pola jakby ogromnej szachownicy.

Paganel domyślił się od razu, co znaczy ta zielona samotnia, tak poetycznie nadająca się na odpoczynek wieczny. Poznał te kwadraty pogrzebowe, których ostatnie już ślady okrywała trawa, a które podróżnicy rzadko spotykają na ziemi australijskiej.
- Oto gaj śmierci! - rzekł do swych towarzyszów.



I rzeczywiście, był to cmentarz krajowy, ale wyglądał tak świeży, tak był ocieniony, tak urozmaicony wesołem ptactwa lataniem, że nie budził żadnych smętnych myśli. Można by go wziąć raczej za jeden z ogrodów Edenu wtedy, gdy śmierć jeszcze nie zjawiła się na ziemi; zdawał się być przeznaczony dla żywych. Lecz te groby, które dzicy z takiem pielęgnowali staraniem, znikały już pod zielonością. Zdobywcy wygnali Australijczyka daleko od ziemi, w której spoczywały zwłoki jego przodków, a kolonizacja miała wkrótce te pola śmierci zamienić na pastwiska dla licznych stad bydła. Po niejednym już takim gruncie, kryjącym całe pokolenia w swem łonie, stąpała dziś noga obojętnego podróżnika, niedomyślającego się świętości tego miejsca.

Tymczasem Paganel z Robertem, wyprzedzając towarzyszów, przebiegali krótkie cieniste aleje. Rozmawiali oni wciąż, ucząc się nawzajem - bo geograf utrzymywał, że zyskiwał niemało z tych gawęd. Zaledwie ujechali ćwierć mili, gdy lord Glenarvan spostrzegł, jak zatrzymali się nagle, potem zsiedli z koni, a nareszcie pochylili się ku ziemi, jakby badając przedmiot jakiś bardzo ciekawy.

Ayrton popędził zaprząg i wóz wnet dotarł do miejsca, na którem stali Paganel i Robert. Przyczyną ich zatrzymania się i podziwienia był mały krajowiec, chłopczyna ośmioletni, przybrany w suknie europejskie, spokojnie śpiący pod cieniem wspaniałej banksji. Pochodzenie dziecka widoczne było z charakterystycznych rysów jego rasy: włosy kędzierzawe, cera prawie czarna, nos spłaszczony, szerokie wargi i niezwykła długość rąk świadczyły, że należy do krajowców, od których jednak wyróżniał się bystrą i pojętną fizjognomją; znać było, że wychowanie podniosło już i uszlachetniło tę dziką latorośl.

Zaciekawiona lady Helena wysiadła co prędzej i wkrótce towarzystwo całe otoczyło śpiącego malca.
- Biedne dziecię - zawołała Marja Grant - zapewne zabłądziło w tej pustyni.
- Sądzę - rzekła lady Helena - że musiało przyjść z bardzo daleka, dla odwiedzenia tego gaju śmierci. Tu zapewne spoczywają ci, których kocha.
- Ale nie można go tak zostawić - mówił Robert. - on jest sam!... a może...

W tej chwili chłopczyna śpiący przewrócił się na drugi bok, a wszyscy ujrzeli zdziwieni na jego plecach kartę z następującym napisem:
Toliné
To be conducted to Echuca
Care of Jeffries Smith railway porter.
Prepaid.

- Otóż to Anglicy! - zawołał Paganel. - Ekspedjują dziecko, jak pakę towarów, przylepiając nań adres! Mówiono mi już o tem, ale wierzyć nie chciałem.
- Biedny malec! - rzekła lady Helena. - Musiał być w tym pociągu, który wykoleił się pod Camden- Bridge. Może tam jego rodzice zginęli i on sam pozostał na świecie.
- Przeciwnie, pani - wtrącił John Mangles - ten adres wskazuje, że sam podróżował.
- Budzi się! - zawołała Marja Grant.

W rzeczy samej dziecię zbudziło się; otworzyło zwolna oczy i zamknęło je zaraz, bo je raził mocny blask dzienny. Lady Helena wzięła je za rękę. Chłopczyna powstał, rzucił wzrok zdziwiony na grono podróżnych; rysy jego w pierwszej chwili wyrażały obawę, ale uspokoił się rychło na widok lady Glenarvan.
- Czy rozumiesz po angielsku? - spytała młoda kobieta.
- Rozumiem i mówię - odpowiedział chłopiec angielszczyzną dość dobrą, choć mocno akcentowaną; mówił jak Francuzi, używający języka trzech Królestw zjednoczonych.
- Jak się nazywasz? - spytała lady Helena.
- Toliné - odpowiedział mały krajowiec.
- Ach, Toline! - zawołał Paganel. - Jeśli się nie mylę, to ten wyraz w języku australijskim znaczy „kora drzewa”.

Toliné potwierdził skinieniem głowy i zwrócił swe oczy na podróżne kobiety.
- Skąd przybywasz, mój przyjacielu? - pytała dalej lady HeIena.
- Z Melbourne, drogą żelazną Sandhurst.
- Czy byłeś w tym pociągu, który z szyn wyskoczył na moście Camden? - spytał Glenarwan.
- Tak jest, panie - odpowiedział Toliné - lecz Bóg biblijny mnie ocalił.
- Sam podróżowałeś?
- Sam. Wielebny Paxton powierzył mnie opiece Jeffries Smitha, ale ten zginął w owym wypadku.
- A na pociągu nie znałeś nikogo?
- Nikogo panie, lecz Bóg czuwa nad dziećmi i nigdy ich nie opuszcza.

Toliné mówił to wszystko głosem słodkim, serce przenikającym. Gdy wspominał o Bogu, głos jego poważniał, oczy mu się rozpromieniały i czuć było cały zapał religijny, przejmujący tę młodę duszę. Ten entuzjazm religijny w tak młodym wieku łatwo było zrozumieć: dziecię to ochrzczone było przez misjonarzy angielskich i wychowane przez nich w surowych zasadach religji metodystów. Jego spokojne odpowiedzi, postawa przyzwoita i ciemny strój już mu dawały minę bardzo poważną i przepowiadały w nim przyszłą Wielebność.

Lady Helena wypytywała go, dlaczego oddalił się z Camde Bridge i dokąd dążył przez te puste okolice?
- Wracam do mego pokolenia w Lachlan - odpowiedział. - Pragnę odwiedzić mą rodzinę.
- Twoi rodzice są Australijczycy? - spytał John Mangles.
- Australijczycy z Lachlan - odrzekł Toliné.
- Czy masz ojca i matkę? - rzekł Robert.
- Tak jest, mój bracie - odpowiedział Toliné, podając rękę młodemu Grantowi, bardzo zadowolonemu z tego tytułu brata; uścisnął on szczerze małego krajowca i nie potrzeba było więcej, aby zrobić z nich przyjaciół.

Podróżni, mocno zainteresowani odpowiedziami dzikiego malca, usiedli naokoło drzewa i słuchali go z zajęciem. Już słońce przechylało się poza wielkie drzewa; ponieważ miejsce bardzo było odpowiednie do spoczynku, a nie szło o to, aby przed nocą zrobić kilka mil więcej, Glenarvan przeto polecił przygotować wszystko do obozowiska. Ayrton wyprzęgł woły, spętał je przy pomocy innych i puścił na pastwisko. Rozbito namiot. Olbinett przysposobił wieczerzę, w której i Toliné wziął udział, podrożywszy się cokolwiek, choć był bardzo głodny. Całe towarzystwo zasiadło do stołu - dwaj chłopcy, rozumie się, przy sobie. Robert wybierał najlepsze kęski dla swego nowego towarzysza, a Toliné przyjmował je z nieśmiałością, dodającą nowego wdzięku jego ujmującej postawie.

Rozmowa tymczasem nie ustawała. Każdy zajmował się chłopczyną, każdy go rozpytywał o jego historję. Była to historja bardzo prosta. Przeszłość jego była taka sama, jak wszystkich biednych krajowców, których pokolenia, sąsiadujące z osadami europejskiemi, od dzieciństwa powierzają swe dzieci opiece towarzystw miłosiernych. Australijczycy są obyczajów łagodnych. Do ludzi, nachodzących ich terytorja, nie żywią oni w duszy tej dzikiej nienawiści, jaka charakteryzuje mieszkańców Nowej Zelandji i niektóre ludy Australji Północnej. Zwiedzają oni wielkie miasta, jak: Adelajdę, Sydney, Melbourne; przybywają tam prawie nadzy, dla wyprzedania drobnych przedmiotów swego przemysłu, to jest narzędzi i sprzętów myśliwskich i łowieckich a niektórzy naczelnicy pokoleń, przez oszczędność zapewne, zostawiają swe dzieci, aby korzystały z dobrodziejstwa edukacji angielskiej.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Hawaje: Big Island
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

TransChukotka 2006 Bike Expedition
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl