HAWAJE
04:28
CHICAGO
08:28
SANTIAGO
11:28
DUBLIN
14:28
KRAKÓW
15:28
BANGKOK
21:28
MELBOURNE
01:28
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 36; Wierra River
DkG 36; Wierra River

Juliusz Verne


Nazajutrz, 24 - go grudnia, ruszono z noclegu o świcie. Upał już był mocny, lecz znośny, droga równa i nieuciążliwa dla koni. Mały oddział zapuścił się w dość rzadki lasek a wieczorem, po szczęśliwie odbytej tego dnia podróży, zatrzymał się nad brzegiem jeziora Białego, mającego wodę słonawą, niezdatną do picia. Tu Jakób Paganel musiał przyznać, że to jezioro wcale nie było białe, jak morze Czerwone nie jest czerwonem, morze Czarne czarnem, rzeka żółta żółtą, a góry Niebieskie nie są niebieskiemi. Sprzeczał się jednak gorąco, powodowany miłością własną, jako geograf, lecz dowody jego nikogo nie przekonały. Pan Olbinett ze zwykłą sobie punktualnością przyrządził wieczerzę, po której podróżni, jedni na wozie, drudzy pod namiotem, nie zważając na żałosne wycie "dingów", tych szakalów Australji, wkrótce zasnęli.

Śliczna równina, ubarwiona złocieniem, rozciągała się po drugiej stronie jeziora Białego. Glenarvan i jego towarzysze, obudziwszy się nazajutrz, zachwycali się wspaniałym widokiem, rozpościerającym się przed ich oczami. Ruszyli wreszcie w dalszą drogę. Zaledwie kilka odległych wyniosłości wykazywało nierówność gruntu. Aż do krańców widnokręgu widać było tylko łąki i kwiaty w wiosennym blasku. Niebieski kolor lnu o drobnych liściach mieszał się ze szkarłatem akantusa, pospolitego w tej okolicy. Niezliczone odmiany eremophylów urozmaicały to morze zieloności, a ziemia, nasycona solą, nikła pod modremi i różowemi lebiodami. Rośliny te bardzo są pożyteczne dla przemysłu, bo po spaleniu i wypłókaniu popiołu, dają wyborną sodę. Paganel, który zmieniał się w botanika, gdy zobaczył kwiaty, wymieniał nazwy tych rozmaitych roślin - a uniesiony manją podciągania wszystkiego pod liczby, nie omieszkał powiedzieć, że flora australijska liczy dotąd cztery tysiące dwieście gatunków roślin, podzielonych na sto dwadzieścia rodzin.


Przebywszy szybko około dziesięciu mil, podróżni wjechali między wysokie gaiki akacyj, mimoz i drzew gumowych, a wszystko kwitło niezmiernie rozmaicie. Królestwo roślinne w tej krainie, „sprongplains” nie było niewdzięczne dla słońca, bo wonią i kwiatami odpłacało mu hojnie za jego promienie. Okazy królestwa zwierzęcego były daleko skąpsze: kilka kazuarów skakało po łące, lecz niepodobna było do nich się zbliżyć. Jednakże majorowi udało się zabić dość rzadkiego ptaka z gatunku, który, jak się zdaje, wkrótce zaginie. Był to „jabiru”, którego koloniści angielscy nazywają olbrzymim żórawiem. Ptak ten miał pięć stóp wysokości, a dziób jego czarny, gruby, mocno zaostrzony przy końcu, miał ośmnaście cali długości. Barwa szkarłatna i fioletowa piór jego głowy uderzająco odbijała od połyskującej zieloności szyi, świetnej białości gardła i czerwoności długich nóg. Zdawało się, że natura wyczerpała dla niego całą paletę barw głównych.

Podziwiano długo tego ptaka i bohaterem dnia tego pozostałby niezaprzeczenie major, gdyby młody Robert nie spotkał i nie zabił o kilka mil dalej niekształtnego zwierza: pół jeża, pół mrówkojada, stworzenie jakby tylko naszkicowane przez naturę, jak zwierzęta z pierwszych wieków stworzenia. Długi, lepki, łatwo wydłużający się język, służy mu do łowienia mrówek, stanowiących główne jego pożywienie, wisiał z bezzębnej paszczy.
- To kolczatka - rzekł Paganel, podając nazwę tego jednoodchodowca i dodał: - Widzieliście kiedy takie stworzenie?
- Okropne - odrzekł Glenarvan.
- Okropne, lecz osobliwe - powiedział Paganel - na próżno by go szukano w innych częściach świata, właściwe jest tylko Australji.

Paganel naturalnie chciał zabrać ten ciekawy okaz i zachować między podróżnemi zapasami, lecz p. Olbinett z takiem oburzeniem sprzeciwił się temu, że uczony zaniechał swego zamiaru.

Dnia tego podróżni przekroczyli o trzydzieści minut setny czterdziesty pierwszy stopień długości. Dotychczas bardzo mało spotykali kolonistów i skwatorów. Kraj zdawał się być bezludny. Nie widać było ani śladu pierwotnych jego mieszkańców; dzikie te pokolenia koczowały więcej na północ, po niezmierzonych pustyniach, skrapianych przez rzeki, wpadające do Darling i Murray. Zdarzało się jednak coś ciekawego podróżnym. Spotkali jedno z tych ogromnych stad, jakie przedsiębiorcy spekulanci sprowadzają z gór wschodniej części kraju do Wiktorji i Południowej Australji.

Około godziny czwartej wieczorem John Mangles dał znać, że w odległości trzech mil ukazał się na widnokręgu ogromny tuman kurzu. Nie umiano rozstrzygnąć, skąd pochodziło to zjawisko. Paganel mniemał, że to jest meteor, a bujna jego wyobraźnia wyszukiwała już naturalnej przyczyny podobnego zjawiska - lecz Ayrton wstrzymał te wnioski, w które już Paganel zaczął się zagłębiać, zapewniając go, że ten tuman pochodzi od stada zwierząt, będącego w pochodzie.

Ayrton nie mylił się. Gęsty obłok zbliżał się i zarazem coraz wyraźniej dawał się słyszeć chór brzmiący bekiem, rżeniem i rykiem; odgłosy ludzkie, objawiające się krzykiem, gwizdaniem i wołaniem, mieszały się też z tą symfonją pasterską. Nareszcie postać ludzka wysunęła się z hałaśliwego obłoku. Był to główny dowódca tej czworonogiej armji. Glenarvan zbliżył się do niego i rozmowa zawiązała się bez dłuższych ceremonij. Przewodnik, czyli, nazywając go właściwem imieniem, „stockkeeper”, był właścicielem pewnej części tego stada. Nazywał się Sam Machell; z prowincyj wschodnich udawał się do zatoki Portland. Stado jego zawierało dwanaście tysięcy siedmdziesiąt pięć głów, a mianowicie tysiąc wołów, jedenaście tysięcy owiec i siedmdziesiąt pięć koni. Zwierzęta te, chude, zakupione w okolicach gór Niebieskich, szły tuczyć się na żyznych pastwiskach Południowej Australji, gdzie odprzedawane są ze znacznym zarobkiem. Zarabiając na każdym wole dwa funty szt., a pół funta na każdej owcy, powinien był mieć Sam Machell czystego zarobku sto pięćdziesiąt tysięcy franków.

Był to więc duży interes. Lecz ileż trzeba cierpliwości, ile energji, ile trudów przyjdzie zwalczyć, nim się doprowadzi do przeznaczonego miejsca to niesforne stado! Niełatwo przychodzi zarobek w tym ciężkim zawodzie. Podczas gdy stado przechodziło między gromadkami akacyj, Machell w kilku słowach opowiedział swoją historję. Lady Helena i Marja Grant wysiadły z wozu, a jeźdźcy zeskoczyli z koni i, usiadłszy w cieniu gęstego drzewa gumowego, słuchali opowiadania stockkepera. Sam Machell był już od siedmiu miesięcy w drodze, przebywał około dziesięciu mil dziennie, a podróż jego miała trwać jeszcze trzy miesiące. Miał z sobą do pomocy dwadzieścia psów i trzydziestu ludzi, między którymi pięciu czarnych bardzo zręcznych do wytropienia zbłąkanych zwierząt. Sześć wozów szło za jego karawaną. Poganiacze uzbrojeni w stockwipps - długie bicze, których trzonek ma ośmnaście cali, a rzemień dziewięć stóp długości - przebiegali szeregi i przywracali często naruszany porządek, a psy, jak lekka kawalerja, obiegały skrzydła. Podróżni podziwiali porządek, w jakim stado przechodziło. Każdy gatunek szedł oddzielnie, bo woły i dzikie owce nie zgadzają się z sobą. Pierwsze nie chcą się paść tam, którędy drugie przechodziły. Z tego powodu trzeba wysyłać woły naprzód; jakoż rzeczywiście woły, podzielone na dwa bataljony, szły przodem. Za niemi szło pięć pułków owiec pod dowództwem dwudziestu poganiaczy, a pluton koni stanowił straż tylną.

Sam Machell zwrócił uwagę swoich słuchaczów na to, że rzeczywistymi przewodnikami jego armji nie były ani psy, ani ludzie, lecz woły, zmyślne „leadersy”, których wyższość całe stado uznawało. Szły one w pierwszych rzędach poważnym krokiem, instynktem wynajdując dobrą drogę, z zupełnem przekonaniem, że mają prawo do względów, z jakiemi je traktowano. Rzeczywiście, miano o nich wielkie staranie, a całe stado było im ślepo posłuszne. Jeśli się im nie podobało zatrzymać się gdziekolwiek, trzeba było ulec ich woli, a na próżno też byłoby chcieć ruszyć je z miejsca, dopóki same nie podadzą hasła do podróży. Kilka szczegółów, które dodał stockkeper, uzupełniły historję tej wyprawy, godnej, jeśli nie dowództwa, to opisu samego Ksenofonta. Zwykle wszystko szło dobrze, dopóki armja wędrowała po równinach odkrytych. Niewiele było trudów i kłopotu. Zwierzęta pasły się po drodze, piły z licznych „creeks”, znajdujących się na pastwiskach, spały w nocy, szły we dnie i na głos psów posłusznie się zgromadzały. Za to w wielkich lasach lub gęstych zaroślach trudności się mnożyły.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Kory drzew świata
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Autostopem w świat
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl