HAWAJE
18:47
CHICAGO
22:47
SANTIAGO
01:47
DUBLIN
04:47
KRAKÓW
05:47
BANGKOK
11:47
MELBOURNE
15:47
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 20; Równiny argentyńskie
DkG 20; Równiny argentyńskie

Juliusz Verne


Glenarvan bardzo był z tego niezadowolony. Trudno było przypuścić nawet, że nie znajdą ani jednego Indjanina w pampie, gdzie ich zazwyczaj bywa zanadto wielu; jakaś szczególniejsza okoliczność musiała być powodem tego. Lecz najważniejsze było to: jeśli Harry Grant jest w niewoli u jednego z tych pokoleń, to gdzie uprowadzono go: na północ czy na południe? Niepewność ta mocno trapiła Glenarvana. Potrzeba było bądź co bądź trafić na ślad kapitana i koniec końców na ten raz najlepiej było usłuchać rady Thalcavea i iść do wioski Tandil; tam przynajmniej była nadzieja powzięcia jakichś wiadomości.

Około czwartej godziny wieczorem na horyzoncie ujrzano niewielką wyniosłość, która w kraju tak płaskim za górę uchodzić mogła. Była to góra Tapalquem, u stóp, której podróżni rozłożyli się obozem na noc następną. Nazajutrz przejście przez tę górę odbyło się jak może być najłatwiej; nie mogła ona w rzeczy samej stanowić jakiejś trudności dla ludzi, którzy przeszli Kordyljery andyjskie; konie nawet bardzo mało bieg swój zwolniły. W południe podróżni przeszli około fortu opustoszałego na Tapalquem, który był pierwszym pierścieniem łańcucha forteczek, wzniesionych na całem wybrzeżu południowem, dla obrony od napadu krajowych rozbójników. Lecz z wielkiem zadziwieniem Thalcavea, nigdzie ani jednego Indjanina nie napotkano. Tylko około południa trzech konnych, dobrze uzbrojonych, ukazało się z daleka na równinie; przypatrywali się oni przez chwilę orszakowi podróżnych, lecz dostąpić do siebie nie dozwolili i uciekli z szybkością nadzwyczajną. Glenarvan nie posiadał się z gniewu.
- To są Gauche - rzekł Patagończyk, dając tym dzikim nazwisko, które było powodem sprzeczki majora z Paganelem.
- Ach! Gauche! - powtórzył Mac Nabbs. - No, Paganelu, dziś, gdy nie mamy wiatru północnego, cóż myślisz o tych zwierzętach?
- Myślę, że wyglądają na tęgich bandytów i takimi być muszą w rzeczy samej.



Wyznanie to Paganela wywołało śmiech ogólny, na który on przecież nie zważał, owszem z powodu tych Indjan zrobił jedno bardzo ciekawe spostrzeżenie.
- Czytałem gdzieś, że Arabowie mają w ustach dziwny wyraz dzikości, a w spojrzeniu ich łagodność i ludzkość się rozlewa. Otóż u dzikich Amerykan rzecz ta ma się zupełnie odwrotnie: ci ludzie mają szczególniej złośliwe spojrzenie.

Najbieglejszy fizjognomista nie potrafiłby lepiej scharakteryzować rasy indyjskiej. Na zalecenie Thalcavea postępowano w ścieśnionym szeregu, bo jakkolwiek okolica pusta była zupełnie, trzeba się jednak było mieć na baczności, aby coś nie zaskoczyło niespodzianie. Na ten raz ostrożność okazała się zbyteczna. Tegoż samego dnia wieczorem obozowano na obszernym placu ogrodzonym, gdzie kacyk Katriel zgromadzał zwykle swoją ludność. Nigdzie tu nie znaleziono śladu świeżej bytności ludzi; widocznie miejsce to od dawna już nie było odwiedzane.

Nazajutrz podróżni w dalszą puścili się drogę. Niedługo spostrzeżono pierwsze estancias, leżące najbliżej góry Tandil, lecz Thalcave postanowił nie zatrzymywać się tam i iść prosto do fortu Indépendance, gdzie pragnął powziąć niektóre wiadomości, szczególniej zaś o przyczynie takiego opuszczenia kraju. Drzewa, rzadko gdzie od samych Kordyljerów napotykane, rosły tutaj dość gęsto i to przeważnie zasadzone już po przybyciu Europejczyków na terytorjum amerykańskie. Były tam drzewa brzoskwiniowe, topole, wierzby i akacje, dziko a bardzo szybko rosnące. Otaczały one zazwyczaj tak zwane „corrales”, obszerne place kołami ogrodzone, gdzie stawiano bydło. Tam tysiącami pasły się woły, barany, krowy i konie, opatrzone znakami, wyciśniętemi rozpalonem żelazem, strzeżone przez duże psy, bardzo czujne i złośliwe. Grunt słonawy, rozciągający się u stóp góry, wydaje obfitą paszę, chciwie przez bydło pożeraną; dlatego też miejsca te tak chętnie wybierane są na urządzanie tych stanowisk, pozostających zwykle pod zarządem starszego pasterza, który ma do pomocy tylu ludzi, ile tysięcy sztuk liczy jego stado. Ludzie ci prowadzą życie na wzór starożytnych pasterzy biblijnych; stada ich są tak liczne, a może i liczniejsze nawet niż stada, zapełniające niegdyś płaszczyzny Mezopotamji; lecz pasterze ci nie mają rodzin i dlatego też posiadają wszystkie przywary i całe nieokrzesanie handlarzy wołów, a brak im zupełnie patrjarchalności biblijnej.

Paganel bardzo trafnie zwrócił na to uwagę swych towarzyszów i z tego powodu wywiódł nader zajmujące rozumowanie antropologiczno- porównawcze o różnych rasach ludzi, czem nawet zajął mocno zimnego majora. Przy tej sposobności, uczony geograf wskazał też na złudzenie optyczne, spotykane zwykle na poziomych płaszczyznach. Estancias z daleka podobne były do wysp dużych, a otaczające je topole i wierzby zdawały się odbijać w zwierciadle czystych wód, uciekających przed podróżnymi; złudzenie było tak doskonałe i zupełne, że oko nie mogło do niego przywyknąć.

W ciągu tego dnia (6 - go listopada) napotkano po drodze wiele takich stacyj, a nawet „saladeros”, w których bydło, dostatecznie już utuczone na bujnych pastwiskach, pada pod nożem rzeźnika i bywa solone. Pod koniec wiosny zazwyczaj rozpoczynają się te odrażające roboty. Ludzie, zajmujący się soleniem, chwytają wtedy na lasso upasione woły, buhaje, krowy i barany, ciągną je do saladeros, secinami zabijają i obdzierają ze skóry. Zdarza się nieraz, że buhaj stawia opór i nie da się prowadzić; wtedy rzeźnicy zamieniają się w torreadorów i staczają ze zdziczałem zwierzęciem walkę zaciętą, w której dają dowody niepospolitej odwagi i zręczności. W ogóle szlachtuzy te bardzo nieprzyjemny sprawiają widok. Okolica zarażona jest niemiłemi i szkodliwemi wyziewami, a napełniona wciąż przerażającym rykiem nieszczęsnych ofiar na rzeź prowadzonych - szczekaniem psów, i posępnem krakaniem ogromnych sępów argentyńskiej płaszczyzny; tysiącami zlatują się one na krwawą ucztę, złożoną z odpadków, wyrzucanych przez rzeźników. W tej chwili „saladeros” były ciche i bezludne, bo nie była to pora do tych strasznych zapasów.

Thalcave naglił do pośpiechu, bo chciał tego jeszcze wieczora przybyć do fortu Indépendance; konie szybko biegły wśród traw bujnie wyrosłych. Napotkano kilka małych wiosek, dobrze oszańcowanych i głębokiemi obwiedzionych rowami. Prócz tego w każdej z nich jeden dom opatrzony był wysokim tarasem, z którego mieszkańcy, uorganizowani wojskowo, mogli się bronić strzałami od napadów włóczęgów i rabusiów; Glenarvan byłby tam może i znalazł wiadomości upragnione, ale najbezpieczniej było dojść do wioski Tandil. Nie zatrzymano się zatem, przebyto wpław rzekę Huesos, a o kilka mil dalej Chapaleofu. Wkrótce też i konie zmęczone przybyły do pierwszych pochyłości góry Tandil, a w godzinę później wioska ukazała się wśród ciasnego wąwozu, ponad którym sterczały zębate mury fortu Indépendance.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Aconcagua
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Autostopem w świat
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl