HAWAJE
07:51
CHICAGO
11:51
SANTIAGO
14:51
DUBLIN
17:51
KRAKÓW
18:51
BANGKOK
00:51
MELBOURNE
04:51
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 19; Czerwone wilki
DkG 19; Czerwone wilki

Juliusz Verne


Nadeszła noc. Była to noc na nowiu, podczas której księżyc niewidzialny jest dla wszystkich mieszkańców ziemi. Drogę rozjaśniało tylko słabe, niewyraźne światełko gwiazd. Na widnokręgu zachmurzonym niknęły konstelacje zodjaku. Wody rzeki Guamini bez najmniejszego szmeru płynęły, jak długa smuga oliwy, rozlanej na płycie marmurowej. Ptaki, zwierzęta i płazy wypoczywały po dziennym trudzie; cisza pustyni zaległa niezmierzoną przestrzeń pampy.

Glenarvan, Robert i Thalcave ulegli powszechnemu prawu natury - leżących na miękkiej trawie zmorzył sen głęboki. Konie zmęczone rozciągnęły się na ziemi; jeden tylko Thauka, jak prawdziwy rasowiec, spał stojąc, w samym śnie nawet wspaniały, piękny, gotów wyskoczyć na pierwsze skinienie swego pana. Cisza zupełna panowała w ogrodzeniu, i tylko węgle dogorywającego ogniska, powoli gasnąc, rzucały ostatnie swe blaski, rozjaśniające chwilami ciemność milczącą.


Jednakże około godziny dziesiątej Indjanin obudził się po śnie krótkim i utkwiwszy pod ściągniętemi brwiami oczy w punkt jeden, nastawił ucha w stronę stepu. Widocznie starał się zbadać dźwięk jakiś nieuchwytny. Wkrótce wyraz niepokoju wystąpił na twarz jego, zwykle tak nieruchomą. Czy odczuwał zbliżanie się włóczęgów indyjskich, albo też jaguara i innych zwierząt niebezpiecznych, nierzadko spotykanych w sąsiedztwie rzek? Ostatnie przypuszczenie wydało mu się widać prawdopodobne, bo szybko rzucił okiem na nagromadzony zapas paliwa, a widząc, że ten nie na długo wystarczyć może, zatrwożył się na samą myśl nadejścia dzikich bestyj, rozzuchwalonych ciemnością.

Nie można było nic innego zrobić, jak tylko czekać. Thalcave oparł łokcie na kolanach, na dłoniach twarz i wytężył wszystkie swe zmysły, jak człowiek, którego ze snu zbudziła nagła trwoga. Przeszła godzina. Każdy na miejscu Thalcavea byłby, wobec zupełnej ciszy w powietrzu, rzucił się na posłanie; lecz tam, gdzie obcy niczego się nie domyślał, instynkt wrodzony Indjanina przeczuł i odgadł bliskie niebezpieczeństwo.

Gdy tak czuwał bacznie, koń jego zarżał głucho i nozdrza wyciągnął, jakby coś wietrzył. Patagończyk podniósł się szybko.
- Thauka czuje nieprzyjaciela - rzekł sam do siebie i zaczął się rozglądać po równinie. Cicho tam jeszcze było, ale niezupełnie spokojnie. Thalcave dostrzegł cienie, ostrożnie przesuwające się przez gęstwinę trawy. Tu i owdzie błyszczały jasne jakieś punkty, krzyżujące się w różnych kierunkach. Przelotne te gwiazdki można było wziąć za lampyry (owady fosforyczne), tak gęsto w tamtych stronach ukazujące się wśród nocy. Lecz Thalcave nie omylił się - wiedział on, z jakim ma do czynienia nieprzyjacielem; nabił swój karabin i stanął na czatach tuż przy ogrodzeniu. Niedługo czekał. Dziwny, okropny wrzask, będący połączeniem wycia i szczękania, rozległ się na pampie. Odpowiedzią na niego był wystrzał z karabinu, po którym nastąpił hałas piekielny.

Glenarvan i Robert, zbudzeni nagle, zerwali się z posłania.
- Co to jest? - zawołał młody Grant.
- Czy Indjanie? - spytał Glenarvan.
- Nie - odpowiedział Thalcave - to są aguary.

Robert spojrzał na Glenarvana i powtórzył zdziwiony: - Aguary?
- Tak jest - mówił Glenarvan - są to czerwone wilki pampy.

Obaj pochwycili za broń i przyłączyli się do Indjanina. Wskazywał on im równinę, z której dochodziło okropne wycie. Robert mimowolnie cofnął się o krok.
- Czy obawiasz się wilków, chłopcze? - zapytał Glenarvan.
- Nie, milordzie - odpowiedział Robert głosem pewnym - zresztą przy tobie niczego się nie obawiam.
- Tem lepiej. Aguary nie są to zwierzęta zbyt niebezpieczne - i gdyby nie taka ich liczba, nie lękałbym się ich wcale.
- Cóż to znaczy! - powiedział Robert - jesteśmy dobrze uzbrojeni, niechaj się zbliżą.
- A będą dobrze przyjęte.

Tak mówiąc, Glenarvan chciał uspokoić chłopca, ale naprawdę nie bez tajemnej trwogi myślał o tem wściekłem stadzie krwiożerczych zwierząt, napadających w nocy. Bóg wie, ile ich tam było, może kilkaset, a przeciw takiej liczbie trudno było walczyć trzem ludziom, choćby nawet najlepiej uzbrojonym.

Jak tylko Patagończyk wymówił wyraz aguary, Glenarvan domyślił się zaraz, że to jest nazwa nadawana czerwonym wilkom przez Indjan. To zwierzę, zwane przez naturalistów Canis jubatus, ma wzrost dużego psa, a głowę lisa. Sierść jego jest koloru czerwono- cynamonowego, a na grzbiecie ma czarną, długą grzywę; bardzo jest lekkie, zręczne i silne; mieszka zwykle w miejscach błotnistych i wpław ściga zwierzęta wodne; noc wypędza je z kryjówki, w której śpi przez dzień cały. Najwięcej obawiają się go w osadach, gdzie chowają dużo bydła - bo, przyciśnięte głodem, rzuca się na największe nawet sztuki i znaczne w stadach robi spustoszenia. Pojedynczo aguary nie są straszne, ale niebezpiecznie jest spotkać się z wielką ich liczbą. Po wyciu, rozlegającem się dokoła, po mnóstwie cieni, przesuwających się w ciemności, Glenarvan poznał, że ogromna liczba czerwonych wilków zgromadziła się na wybrzeżu Guamini; czuły one tam pewną zdobycz, położenie więc było zatrważające.

Tymczasem koło napastników ścieśniało się powoli. Konie zbudzone dawały oznaki najwyższej trwogi; tylko Thauka bił kopytem, usiłując zerwać swą uździenicę i gotów wybiec w pole; Thalcave uspokajał go ciągłem gwizdaniem. Glenarvan z Robertem bronili wdarcia się do ogrodzenia: stojąc z bronią nabitą, gotowi byli dać ognia do wilków, gdy nagle Thalcave ręką powstrzymał ich karabiny już wycelowane.
- Czego chce Thalcave? - spytał Robert.
- Zabrania nam strzelać! - odpowiedział Glenarvan.
- Dlaczego?
- Może uważa, iż jeszcze nie potrzeba.

Ważniejsza jednak przyczyna była powodem postępowania Indjanina, a Glenarvan zrozumiał ją, gdy Thalcave, podnosząc swą ładownicę i przewracając ją, pokazał, że była próżna.
- Cóż z tego? - rzekł Robert.
- To, że trzeba oszczędzać amunicji. Dzisiejsze polowanie kosztowało nas drogo, gdyż bardzo mało pozostało nam ołowiu i prochu; może i na dwadzieścia nabojów nie starczy.

Robert nic nie odpowiedział.
- Nie obawiasz się, Robercie?
- Nie, milordzie.
- Dobrze, mój chłopcze.

W tej chwili znowu strzał się rozległ. Thalcave powalił nieprzyjaciela najzuchwalszego; wilki, posuwające się ścieśnionym szeregiem, odstąpiły o jakie sto kroków.

Glenarvan na znak Indjanina zajął jego miejsce, a Thalcave, zebrawszy co prędzej cały zapas nagromadzonego paliwa, zniósł je na jedną kupę u wejścia i zapalił. Wkrótce łuna rozlała się po czarnem sklepieniu niebios; przy blasku płomieni Glenarvan ujrzał niezliczoną chmarę wilków, z którą walczyć mieli. Widok ognia bardziej ich jeszcze rozdrażnił. Kilku zuchwalszych zbliżyło się do stosu gorejącego i poparzyło sobie łapy.

Wypadało strzelać od czasu do czasu, dla powstrzymania tej hordy wyjącej; po upływie godziny piętnaście trupów leżało rozciągniętych na łące. Oblężeni znajdowali się teraz w położeniu stosunkowo mniej niebezpiecznem; dopóki starczy amunicji, dopóki ogień palić się będzie, można się było nie lękać napadu. Lecz co zrobić, gdy naraz zbraknie wszystkich tych środków odstraszania nieprzyjaciela?

Glenarvan z uczuciem bólu spojrzał na Roberta; o sobie zapomniał już całkiem, myśląc jedynie o tym chłopcu nad wiek swój odważnym. Robert był blady, lecz ani na chwilę z ręki nie wypuszczał strzelby i czekał odważnie napadu wilków rozdrażnionych.

Glenarvan ochłonął tymczasem ze wzruszenia i z zimną już krwią zastanowił się nad położeniem.
- Za godzinę - rzekł - zabraknie nam prochu, ołowiu i ognia; nie należy czekać tej ostateczności, ale przedsięwziąć coś stanowczego.

Podszedł więc do Indjanina i przy pomocy kilku słów hiszpańskich, jakie pamiętał, rozpoczął z nim rozmowę, niekiedy strzałami przerywaną. Niełatwo im się było porozumieć. Na szczęście jednak Glenarvan znał obyczaje czerwonych wilków; gdyby nie to, nie pojąłby z pewnością ani słów, ani gestów Patagończyka. Po kwadransie zaledwie zdołał Robertowi wytłumaczyć odpowiedź Thalcavea na zapytanie, co do groźnego ich położenia.
- I cóż odpowiedział? - spytał ciekawie Robert.
- Powiedział, że bądź, co bądź potrzeba wytrzymać to oblężenie aż do dnia. Aguar wychodzi tylko w nocy, a o brzasku powraca do swej kryjówki, Jest to wilk nocny, stworzenie tchórzliwe, sowa czworonożna.
- A więc brońmy się aż do dnia!
- Tak jest, mój chłopcze; gdy nie będziemy mogli strzelbą, to bronić się będziemy nożami, a bronić się musimy koniecznie.

Już Thalcave dał dobry przykład, bo ile razy wilk jaki zbliżał się do stosu płonącego, zawsze Patagończyk dosięgał go przez płomienie kolbą i cofał ją skrwawioną. Pomimo to środków obrony brakło coraz bardziej. Około drugiej godziny po północy Thalcave rzucił na ogień ostatnią wiązkę chróstu, a nabojów pięć już tylko pozostało. Glenarvan z rozpaczą obejrzał się dokoła. Myślał o Robercie, o swych towarzyszach, o wszystkich, których kochał. Robert nic nie mówił; może być, że jego żywej i pewnej siebie wyobraźni niebezpieczeństwo nie przedstawiało się ani tak wielkiem, ani tak rzeczywistem, jak było. Glenarvan, biorąc rzeczy rozważniej, obawiał się tej okropnej, teraz nieuniknionej już prawie perspektywy, że mogą być żywcem pożarci. Nie umiał zapanować nad swem wzruszeniem; pochwycił chłopca w objęcia, tulił go do serca, całował w czoło, a dwie duże łzy spłynęły mu po twarzy.

Robert, wzruszony tą dobrocią, zawołał wesoło:
- Ja się nie obawiam, milordzie!
- Dobrze, moje dziecię, dobrze! Nie lękaj się niczego; za parę godzin rozwidni się i będziemy ocaleni. Dobrze, Thalcave, wybornie, mój dzielny Patagończyku! - dodał lord po chwili, gdy Indjanin trupem położył dwa ogromne wilczyska, usiłujące gwałtem przedrzeć się przez ogień. Niemal jednocześnie ogień zaczął przygasać i lord ujrzał ogromne stado aguarów, walące wprost na ogrodzenie.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Aconcagua
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

ANNO 2; Anakonda trophy
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl