HAWAJE
05:39
CHICAGO
09:39
SANTIAGO
12:39
DUBLIN
15:39
KRAKÓW
16:39
BANGKOK
22:39
MELBOURNE
02:39
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 16; Rio Colorado
DkG 16; Rio Colorado

Juliusz Verne


Drogę, którą postępowali nasi podróżni, niejednokrotnie przerzynały różne ścieżki i drożyny, a z tych jedna, wiodącą z Carmen do Mendozy, była nawet dosyć znaczna. Na tej drodze uderzały szczególniej często napotykane kości i szkielety zwierząt domowych, jak mułów, koni, baranów, wołów - obrane z mięsa dziobami ptaków drapieżnych, pożółkłe pod działaniem palących promieni słonecznych. Wątpić nie można, że niejeden szkielet ludzki, w proch już może obrócony, zmieszał się tam z prochem kości zwierząt.

Aż dotąd Thalcave żadnych nie czynił uwag nad drogą, której się trzymano ściśle; wiedział on jednak dobrze, iż gdy ona nie łączy się z żadną z dróg w pampasie, przeto nie prowadzi ani do wiosek, ani do osad prowincyj argentyńskich. Co dzień z rana kierunek drogi wskazywało słońce wschodzące, a zawsze trzymano się linji prostej. Thalcave, jako przewodnik, mógł się słusznie dziwić, że nie on prowadzi podróżnych, ale przeciwnie sam był przez nich prowadzony. Z wrodzoną jednak Indjanom zimną krwią i oględnością nie mówił o tem. Lecz tego dnia, przybywszy do wyżej wspomnianej drogi, zatrzymał swego konia, a zwracając się do Paganela, rzekł:
- Droga do Carmen!
- Wiem o tem, dzielny mój Patagończyku - odpowiedział geograf najczystszą, jaką umiał, hiszpańszczyzną - droga, wiodąca z Carmen do Mendozy.
- Czy nie zwrócimy się na nią? - zapytał Thalcave.
- Nie - odpowiedział Paganel.
- Więc gdzież jedziemy?
- Ciągle na wschód.
- To nigdzie nie dojedziemy.
- Kto wie, mój przyjacielu!

Thalcave zamilkł, ale z wielkiem zdziwieniem spoglądał na uczonego geografa, z tem większem, iż nie mógł przypuszczać, aby Paganel żartował. Indjanin, sam zawsze poważny, nie pojmuje, aby ktokolwiek mógł coś mówić lub robić bez celu.
- Więc nie jedziecie do Carmen? - zapytał znowu po chwili.
- Nie - odrzekł Paganel.
- Ani do Mendozy?
- Tem bardziej nie.

W tej chwili Glenarvan podjechał do Paganela, zapytując go, co mówił Thalcave i dlaczego się zatrzymał.
- Pytał mnie, czy nie jedziemy do Carmen lub do Mendozy, i dziwił się, gdy mu odpowiedziałem, że nie.
- Rzeczywiście, nasza droga musi mu się wydawać bardzo dziwną - zauważył Glenarvan.
- I ja tak sądzę; mówił nawet, że nigdzie nie dojedziemy.
- Czy nie mógłbyś, Paganelu, objaśnić go o celu naszej podróży i wytłumaczyć mu, dlaczego wciąż na wschód jedziemy?
- To będzie bardzo trudne - odpowiedział Paganel - bo Indjanin nie rozumie, co to są stopnie geograficzne, a historja znalezionego dokumentu wyda mu się zmyśleniem fantastycznem.
- Ale - wtrącił poważnie major - jak myślisz: czy on opowiadania, czy też opowiadającego nie zrozumie?
- Ach, majorze! - z wymówką odpowiedział Paganel - więc jeszcze powątpiewasz o mojej hiszpańszczyźnie?
- No, spróbuj, mój zacny przyjacielu.
- Spróbuję.

Paganel powrócił do Patagończyka i rozpoczął rozmowę, często przerywaną brakiem wyrazów, lub trudnością wytłumaczenia na pół dzikiemu Indjaninowi niektórych szczegółów, całkiem dla jego pojęcia nieprzystępnych. Warto było widzieć uczonego Paganela, jak gestykulował, jąkał się, kręcił na wszystkie strony, a gęste krople potu potokiem z czoła spływały mu na piersi. Gdy mu już język nie chciał być posłusznym, ręka w pomoc przychodziła: zsiadł z konia i na piasku kreślił kartę geograficzną, na której krzyżowały się szerokości i długości, rysował dwa oceany, drogę wiodącą do Carmenu i t. d. Nigdy jeszcze profesor nie był w takim kłopocie. Thalcave spokojnie patrzył na te wszystkie usiłowania, a z twarzy jego nie można było wyczytać, czy rozumie objaśnienia Paganela, czy nie?

Lekcja geografa trwała przeszło pół godziny; potem zamilkł, otarł twarz i zaczął badawczo patrzeć w oczy Patagończyka.
- Czy zrozumiał cię? - spytał lord Glenarvan.
- Zaraz zobaczymy - odpowiedział Paganel - ale jeśli nie zrozumiał, to już nie podejmuję się dalej mu tłumaczyć.

Thalcave w milczeniu stał nieporuszony, ze wzrokiem wlepionym w figury narysowane na piasku, które wiatr już powoli zacierał.
- Cóż, zrozumiałeś? - pytał Paganel.

Thalcave zdawał się nie słyszeć. Paganel dostrzegał już uśmiech żartobliwy, rysujący się na twarzy majora, a dotknięty tem do żywego, już chciał na nowo rozpocząć swe dowodzenia geograficzne, gdy Patagończyk przerwał mu zapytaniem:
- Szukacie zatem niewolnika?
- Tak jest - odrzekł Paganel.
- I to koniecznie na przestrzeni zawartej pomiędzy wschodem i zachodem słońca.
- Tak, tak właśnie.
- I to wasz Bóg - mówił dalej Patagończyk - powierzył falom rozległego oceanu tajemnice tego niewolnika. Bóg sam, mój przyjacielu, nie kto inny.
- Niechże się zatem spełni jego wola - odrzekł Thalcave uroczystym głosem - pójdziemy tedy ciągle na wschód, choćbyśmy mieli dojść aż do samego słońca.

Triumfujący Paganel bezzwłocznie przetłumaczył towarzyszom co do słowa odpowiedź Indjanina.
- Co to za pojętna rasa! - mówił - jestem pewny, że na dwudziestu wieśniaków mojego kraju, dziewiętnastu na pewno nie pojęłoby moich objaśnień.

Glenarvan prosił Paganela, aby zapytał Patagończyka, czy nie słyszał o jakich ludziach obcych, którzy wpadli w ręce Indjan z pampy. Thalcave zapytany, krótko odpowiedział:
- Być może.

Podróżni otoczyli swego przewodnika, ciekawym wzrokiem chcąc wydobyć z niego tajemnicę. Paganel stał jak na rozpalonem żelazie; zarzucał pytaniami Indjanina, a każdy przez niego po hiszpańsku wymówiony wyraz tłumaczył zaraz na angielski tak, aby towarzysze mogli słuchać rozmowy, jakby w rodowitym ich języku prowadzonej:
- Któż więc był tym niewolnikiem?
- Cudzoziemiec - odpowiedział Thalcave - Europejczyk.
- Czy go widziałeś?
- Nie, lecz Indjanie opowiadają o nim w swych podaniach. Miał to być dzielny człowiek o sercu bawolem.
- Sercu bawolem! - powtórzył Paganel - ach, cóżto za pyszny język, to patagońskie narzecze! Rozumiecie, moi przyjaciele! To znaczy, że był odważny.
- Mój ojciec! - zawołał z uniesieniem Robert Grant, a zwracając się do Paganela, spytał:
- Jak to po hiszpańsku powiedzieć, że to mój ojciec?
- Es mio padre - poważnie odrzekł Paganel.

Robert pochwycił obie dłonie poczciwego Patagończyka i drżącym ze wzruszenia głosem rzekł:
- Es mio padre!
- Suo padre! (Jego ojciec!) - powtórzył Thalcave, okazując wzrokiem, że pojmować zaczyna.

Pochwycił chłopczynę w ramiona, zdjął go z konia i patrzył mu długo w oczy z wyrazem najżywszego współczucia; na szlachetnej twarzy jego malowało się wzruszenie. Paganel tymczasem wrócił do swego badania i kolejno wypytywał: Gdzie był ten niewolnik? Co robił, kiedy Thalcave słyszał mówiących o nim? Patagończyk nie dał czekać na odpowiedzi; oznajmił więc, że Europejczyk był niewolnikiem w jednem z pokoleń indyjskich, koczujących pomiędzy Colorado i Rio Negro.
- Lecz gdzież ostatnio przebywał ten nieszczęśliwy? - spytał znowu Paganel.
- U kacyka Calfukara - odpowiedział Thalcave.
- To jest na drodze, którą dotąd postępujemy?
- Tak jest.
- A któż jest ten kacyk?
- Naczelnik pokolenia Poajów, człowiek o dwu sercach i dwu językach.
- To znaczy fałszywy w mowie i czynie - objaśnił Paganel swym towarzyszom. - A czy będziemy mogli uwolnić naszego przyjaciela?
- Być może, jeśli jest dotąd w ręku Indjan.
- Kiedyżeś o nim słyszał po raz ostatni.
- Dawno już; od tej pory słońce już dwa razy lato sprowadziło na niebo pampy.

Trudno wyrazić radość Glenarvana. Odpowiedź ta zgadzała się właśnie z datą dokumentu. Lecz jedno jeszcze zapytanie Paganel rzucił przewodnikowi.
- Mówisz o jednym niewolniku - rzekł - a czy nie było ich czasem trzech?
- Nie wiem - odrzekł Thalcave.
- I nic nie wiesz o teraźniejszem jego położeniu?
- Nic.

Na tem urwała się rozmowa. Być może, iż trzej niewolnicy od dawna zostali rozłączeni; w każdym jednak razie z opowiadania Patagończyka na pewno wiedzieć było można, że się ono tyczyło Europejczyka, popadłego w niewolę u Indjan. Data tego zdarzenia, miejsce, w którem ono przytrafić się mogło, wyrażenie się Patagończyka o odwadze nieznajomego, wszystko to widocznie stosować się mogło do kapitana Harry Granta.

Nazajutrz więc, dnia 25- go października, podróżni z tem większą ochotą puścili się w dalszą drogę na wschód. Płaszczyzna, wciąż posępna i jednostajna, tworzyła przestrzeń nieskończoną, zwaną „travesias” w języku krajowym. Grunt gliniasty, wystawiony na działanie wiatrów, zupełną przedstawiał równinę; nigdzie kamienia, kamyka nawet najmniejszego, wyjąwszy chyba na jakjej wyrwie, naniesionej burzą, lub nad brzegiem sztucznego stawu, zrobionego rękami Indjan. W znacznych od siebie odstępach ukazywały się niskie lasy o ciemnych wierzchołkach, a wśród nich przebijały gdzie niegdzie białe drzewa świętojańskie, których strąki napełnione są masą słodką i przyjemnie orzeźwiającą; dalej napotykano już drzewa kolczaste, których wzrost i objętość znamionowały jałowość gruntu.

Cały dzień 26- ty był bardzo utrudzający. Trzeba było dotrzeć do Rio- Colorado. Konie, naglone przez jeźdźców, z takim biegły pośpiechem, że przed wieczorem jeszcze pod 66° 45` długości stanęły u wielkiej indyjskiej rzeki. Indyjskie jej nazwisko „Kobu Leubu” znaczy „wielka rzeka”. Po długim bardzo przebiegu wpada ona do oceanu Atlantyckiego i przy ujściu swojem tę przedstawia osobliwość, że im bliżej morza, tem masa wody się zmniejsza, czy to wskutek parowania czy wsiąkania; przyczyna tego zjawiska nie jest dotąd wyjaśniona.

Stanąwszy nad Colorado, Paganel za pierwszy geograficzny obowiązek uważał wykąpać się w wodzie, zabarwionej gliną czerwonawą. Zdziwił się nie pomału, znalazłszy rzekę tak głęboką, do czego zapewne przyczyniło się topnienie śniegów w pierwszych miesiącach letnich. Szerokość rzeki była tak znaczna, że konie wpław jej przebyć nie mogły. Na szczęście, o kilkaset sążni w górę rzeki znajdował się most, zwyczajem indyjskim na pasach rzemiennych wiszący. Podróżni zatem mogli przejść rzekę i rozłożyć się obozem na lewym jej brzegu. Paganel, nim się udał na spoczynek, naznaczył sobie starannie na karcie położenie rzeki, zamiast owej Yaron - Dzangbo - Tchou, płynącej w górach Tybetu, od którego obecnie tak był oddalony.

Przez dwa dni następne, to jest 27- y i 28- y października, podróż odbywała się bez żadnego wypadku. Wszędzie napotykano tęż samą jednostajność i niepłodność gruntu, Trudno znaleźć krajobraz mniej ożywiony. Jednakże zauważono, że ziemia była coraz wilgotniejsza; częściej wypadało przebywać tak zwane „canadas”, rodzaj płaszczyzn zalanych, i „esteros”, naturalne kanały, zarosłe zielskiem wodnem. Wieczorem konie zatrzymały się nad brzegiem wielkiego jeziora mineralnego, Urre Lanquem, zwanego jeziorem „Gorzkiem”, które w 1862 r. było świadkiem krwawych represyj ze strony wojska argentyńskiego. Rozłożono obóz jak zwykle, i noc byłaby przeszła bardzo dobrze, gdyby nie sąsiedztwo znacznej liczby małp i dzikich psów, wyciem i krzykami napełniających powietrze - z czego powstała symfonja, jakiejby się nie wyparł kompozytor muzyki przyszłości.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Ptaki
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Islandia: Syduzi 2004 # 8
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl