HAWAJE
17:20
CHICAGO
21:20
SANTIAGO
00:20
DUBLIN
03:20
KRAKÓW
04:20
BANGKOK
10:20
MELBOURNE
14:20
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 11; Przejście przez Chili
DkG 11; Przejście przez Chili

Juliusz Verne


Przewodnicy, z krajowców wybrani i najęci przez lorda Glenarvana, byli to trzej mężczyźni i jedno dziecko. Starszy mulnik był Anglikiem osiadłym i naturalizowanym w tym kraju od lat przeszło dwudziestu. Trudnił się on wynajmowaniem mułów podróżnym i przeprowadzaniem ich przez różne przejścia w Kordyljerach, a następnie oddawał ich przewodnikowi argentyńskiemu (baqeano), znającemu dobrze drogi w pampach1. Anglik ten nie zapomniał zupełnie, w towarzystwie mułów i Indjan, swego języka rodowitego i mógł rozmówić się z podróżnymi. Korzystał z tego lord Glenarvan, tem bardziej, że hiszpańszczyzny Jakóba Paganela nigdzie jeszcze nie rozumiano.

Ten starszy mulnik, „capataz”, jak Chilijczycy mówią, miał do pomocy dwu krajowców i dzieciaka dwunastoletniego. Indjanie pilnowali mułów, objuczonych pakami, a chłopiec popędzał małą klacz (madrina), okrytą dzwonkami, która prowadziła za sobą dziesięć innych mułów. Na siedmiu z nich siedzieli podróżni, na jednym „capataz”, a dwa pozostałe dźwigały żywność i kilka sztuk materji, na podarunki dla miejscowych kacyków w razie potrzeby. Indjanie, wedle zwyczaju, szli pieszo. Tak więc i bezpieczeństwo, i pośpiech zapewnione były w tej podróży przez Amerykę Południową. Niełatwa to i niezwykła podróż przez ogromne łańcuchy Andów. Nie podobnaby jej odbyć bez pomocy mułów, z których najlepsze są argentyńskie. Wyborne te stworzenia pod względem siły i wzrostu przewyższały w tym kraju nawet pierwotne okazy swego rodzaju. W pożywieniu są wcale niewybredne; piją raz tylko na dzień, odbywają po dziesięć mil (lieues) w ciągu ośmiu godzin i bez trudności dźwigają czternaście arrobów (arroba waży przeszło 28 funtów).

Na tej drodze, wiodącej od jednego oceanu do drugiego, niema żadnej oberży. Trzeba jeść mięso suszone, ryż z pieprzem tureckim, lub zwierzynę ubitą po drodze. Za napój służy woda z górskich potoków lub ze strumyków na płaszczyźnie, zaprawiona kilku kroplami rumu, którego każdy ma pewien zapas w rogu wolim. Trzeba się też wystrzegać wszelkiego nadużycia napojów spirytusowych, bo te nie służą w klimacie, gdzie system nerwowy człowieka jest do najwyższego stopnia rozstrojony. Całą pościel stanowi siodło krajowe, zwane „recado”, które zrobione jest ze skór baranich, wyprawnych wraz z wełną, przewiązanych szerokiemi pasami, przepysznie haftowanemi. Podróżny, owinąwszy się w to ciepłe okrycie, żartuje z nocnych chłodów i wilgoci i śpi wybornie.

Glenarvan, jako człowiek przywykły do podróży, stosujący się do zwyczajów różnych krajów, przyjął kostjum chilijski dla siebie i dla wszystkich swych towarzyszy. Paganel i Robert - dwa dzieciaki, stary i młody - nie posiadali się z radości, przebierając głowy w „poncho” narodowe i wkładając na nogi buty, wyrobione ze skóry zdartej z tylnych łap źrebięcia. Trzeba było widzieć ich muły bogato osiodłane, mające w pyskach arabskie wędzidła, długie plecione skórzane uzdeczki, służące za bicz zarazem, łby bogato przystrojone w różne metalowe ozdoby i dźwigające sakwy z żywnością, zwieszone z obu stron. Paganel, zawsze roztargniony, o mało że nie spadł, wsiadając na swego muła; lecz wdrapał się nareszcie na siodło, mając u boku nieodstępną swą lunetę, a włożywszy nogi silnie w strzemiona, zaufał całkowicie zmyślności zwierzęcia i bynajmniej tego nie żałował. Młody Robert od razu dowiódł, że posiada wszystkie przymioty tęgiego jeźdźca.

Wyruszono. Pogoda była cudowna, niebo nadzwyczaj czyste, atmosferę odświeżał wietrzyk od morza wiejący, łagodząc zbyt palące promienie słońca. Gromada szybkim krokiem stąpała po nierównych wybrzeżach zatoki Talcahuano, chcąc co rychlej dostać się do równoleżnika, leżącego o 30 mil na południe. W ciągu pierwszego dnia podróżni, niewiele mówiąc, dość prędko jechali przez zarosłe trzciną, wyschnięte moczary. W duszach ich tkwiły jeszcze świeżo wyryte wrażenia pożegnania. Dotąd jeszcze w oddaleniu widzieli dym maszyny Duncana, ginący na horyzoncie. Wszyscy milczeli prócz Paganela; uczony ten geograf sam sobie zadawał pytania po hiszpańsku i sam też na nie w tym nowym dla siebie języku odpowiadał. Kapataz z natury był milczący, a rzemiosło mulnika niewiele go też gadatliwszym uczyniło. Zaledwie że odzywał się niekiedy do swoich pomocników, którzy nieczęsto potrzebowali rozkazów, znając doskonale swe obowiązki.

Zwyczajem jest mulników, by, wyjechawszy o ósmej godzinie po śniadaniu rannem, nie zatrzymywać się na wypoczynek aż o czwartej wieczorem; Edward Glenarvan ściśle zastosował się do tego zwyczaju. Tego dnia kapataz dał znak do wypoczynku przy mieście Arauco, leżącem na południowem wybrzeżu zatoki. Stamtąd było iść jeszcze ze dwadzieścia mil na zachód aż do zatoki Carnero, dla znalezienia krańcowego punktu trzydziestego siódmego równoleżnika. Poprzednio już wysłani przez Glenarvana ludzie przebiegli całą tę część pobrzeża, nie napotkawszy nigdzie śladów rozbicia. Nowe poszukiwania byłyby więc bezużyteczne; postanowiono tedy obrać Arauco za punkt wyjścia i stamtąd kierować się na wschód, wciąż trzymając się ściśle linji prostej. Gromadka zatrzymała się na noc w mieście i rozłożyła się na dziedzińcu oberży, w braku jakiegokolwiek pomieszczenia wewnątrz.

Arauco jest stolicą Araukanji, stanu, mającego rozległości sto pięćdziesiąt mil (francuskich) wzdłuż i trzydzieści wszerz; mieszkają tam Molukowie, ci starsi synowie rasy chilijskiej, opiewanej w utworach poety Ercilla. Plemię to dumne i silne, jedyne było ze wszystkich plemion, zamieszkujących obie Ameryki, które nigdy nie zostawało pod obcem panowaniem. Arauco należało wprawdzie niegdyś do Hiszpanów, ale ludność nigdy się nie poddała, tak jak dziś opiera się zaborczym projektom Chilijczyków, a sztandar ich niepodległości - biała gwiazda na błękitnem polu, powiewa jeszcze na wierzchołku pagórka ufortyfikowanego, który służy do obrony miasta.

Podczas gdy przygotowywano wieczerzę, Glenarvan, Paganel i kapataz przechadzali się pomiędzy domami o słomianych strzechach. Oprócz kościoła i zwalisk klasztoru franciszkańskiego, Arauco nic nie ma ciekawego. Glenarvan chciał zebrać jakieś wiadomości, lecz mu się to nie udało, Paganela do rozpaczy przyprowadzało to, że go mieszkańcy tamtejsi nie rozumieli; lecz ponieważ mówili po araukańsku, to jest językiem narodowym, używanym tam powszechne aż do cieśniny Magellańskiej, hiszpańszczyzna przeto Paganela czyniła na nich takie wrażenie, jak gdyby odzywał się do nich, na przykład, po hebrajsku. Nie mogąc słuchu zaspokoić, pasł on przynajmniej wzrok widokiem różnych typów rasy moluckiej, z prawdziwą radością uczonego badacza. Mężczyźni byli wysokiego wzrostu, o twarzach płaskich, cerze miedzianej, z zarostem rzadkim, oka ponurego, o głowach szerokich, pokrytych długiemi włosami czarnemi. Widoczna na nich była ta bezczynność nużąca, właściwa wszystkim ludom wojowniczym, które nie wiedzą, co zrobić w czasie pokoju.

Kobiety mizerne, lecz mocne, oddane były całkowicie mozolnym zajęciom gospodarskim: opatrywały konie, czyściły broń, orały, polowały dla swych panów i znajdowały jeszcze czas na wyrabianie tych błękitno- turkusowych ponszy, których robota wymaga około dwu lat pracy, a z których każde kosztuje co najmniej sto dolarów (pięćdziesiąt franków).
- To prawdziwi Spartanie! - powtarzał Paganel, gdy po przechadzce zasiadał do wspólnej wieczerzy.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Cerro de San Francisco
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

HAW 13; Kauai, pierwszy zachwyt
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl