15K II-4; Afrykańskie bezdroża
| Juliusz Verne
|
|
W czasie krótkiego postoju mały Janek, który do tej pory spał smacznie i zdrowo, przebudził się i zupełnie przytomnymi oczami spojrzał na matkę. Febra mijała.
Ucieszony tą pomyślną zmianą Dick, wydał znów rozkaz marszu, wołając wesoło:
- W drogę!
Łatwiej jednak o drodze było mówić, niż ją odnaleźć w tym dziewiczym lesie. Dotychczas wędrowcy szli naprzód, krocząc ścieżynami, wydeptanymi przez dzikie zwierzęta, lecz i te stawały się coraz bardziej "martwe", według określenia tubylców, co oznaczało zdeptane ślady; zarastające świeżą trawą.
Młodzi Murzyni coraz częściej byli zmuszeni uciekać się do pomocy siekier, by dać możliwość posuwania się naprzód. Na szczęście po jakimś czasie gromadka wkroczyła na drogę utorowaną przez słonie, które są jedynymi inżynierami afrykańskich lasów. Tą przesieką, która się ciągnęła na ogromnej przestrzeni, grupa żywo i bez większego zmęczenia posuwała się naprzód.
Upał stawał się wprost nie do zniesienia, chociaż słońce nie prażyło już bezpośrednio, gdyż ciężkie zwały chmur przysłaniały niebo. Wkrótce i błyskawice zaczęły rozświetlać widnokrąg, a grzmoty z ciężkim hukiem przewalać się od wschodu do zachodu. O grozie burz afrykańskich Dick słyszał od bardzo dawna, toteż młody wódz wyprawy zaczął się rozglądać za jakimś schronieniem, gdyż wprost nie do pomyślenia było, ażeby przetrwać burzę pod gołym niebem, biorąc pod uwagę, iż cała równina ulec mogła zalaniu. Nie było innej rady, jak tylko pospieszać o ile to możliwe, by skryć się w przeciwległym lesie, w którym powódź, choćby największa, nie groziła niebezpieczeństwem utraty życia.
A burza się zbliżała z zatrważającą szybkością i mimo, że do zachodu słońca było jeszcze daleko, ciemności zapanowały zupełne. Trzeba było uciekać. Mimo wielkiego zmęczenia wszyscy spieszyli się, ile im tylko sił starczyło. Deszcz nie padał jeszcze, gdy zaczęły już bić pioruny. Nie w nich jednak czaiła się największa groza. Z niepokojem, z każdą minutą wzrastającym, Dick Sand spoglądał na czarne chmury, opadające coraz niżej ku ziemi. Ulewa się zbliżała, znalezienie jakiegoś schronienia stawało się więc koniecznością.
- Co robić? - zapytał Dick swego doradcy, starego Toma.
- Iść bez wytchnienia naprzód - odpowiedział starzec stanowczym tonem - musimy się dostać na jakieś wzniesienie lub choćby do lasu, ponieważ, gdyby ulewa zaskoczyć nas miała na tej równinie, mogłoby to być dla nas niezwykle groźne.
W tej samej chwili jaśniejsza od innych błyskawica oświetliła całą równinę. U jej krańca widać było szałasy, czy też namioty.
- Tomie! - zakrzyknął wtedy Dick. - Tomie! Czy widziałeś?
- Tak jest, kapitanie, dojrzałem coś, jakby duży obóz - odpowiedział Tom, bardzo niezdecydowanym głosem.
W świetle nowej błyskawicy można się było przyjrzeć o wiele lepiej domniemanemu obozowi. Składał się on z jakiejś setki namiotów, czy też szałasów, wysokości od dwunastu do piętnastu stóp, ustawionych równo w czterech rzędach i zajmujących dosyć dużą przestrzeń. Dookoła nich nie było widać żywej duszy. Nawet na najdalszych krańcach obozowiska nie można było dostrzec choćby jednego wartownika. Czyżby schronili się przed burzą, czy może obóz nie był już zamieszkany? W pierwszym przypadku - należało uciekać stąd jak najszybciej, niebezpieczeństwa przyrody bowiem były mniej straszne, aniżeli zetknięcie się z niektórymi szczepami tubylców, pomiędzy którymi i ludożerców nie brakowało. W przypadku drugim, czyli wtedy, gdyby się okazało, że namioty zostały, wszystko jedno z jakich przyczyn, opuszczone, należało czym prędzej z tego skorzystać.
- Ja sam udam się na zwiady - powiedział Dick - ty zaś. Tomie, obejmij komendę.
- Może byś pozwolił, kapitanie, by choć Herkules ci towarzyszył? – odezwał się nieśmiałym głosem Tom.
- Nie, mój zacny przyjacielu. Pójdę sam. I wierz mi, że jest to najbezpieczniejsze. Jedna osoba bowiem przemknąć się może niepostrzeżenie.
Mała grupka wędrowców zatrzymała się natychmiast, zgodnie z rozkazem swego młodego wodza, który ostrożnie się skradając, podążył w stronę tajemniczego obozu.
Po dłuższej chwili oczekiwania, Dick powrócił ze słowami:
- Chodźcie prędzej, chodźcie! I nie obawiajcie się niczego, to nie jest żaden obóz, to, cośmy brali za namioty, to mrowiska!
- Co! Mrowiska? - z nagłym zainteresowaniem zapytał kuzyn Benedykt.
- Tak jest, to są mrowiska, a raczej cała ich kolonia i to tej wysokości, iż są one wyższe od Herkulesa. Mam nadzieję, że możemy śmiało szukać w nich schronienia.
- Ale jeżeli te mrowiska zamieszkałe są przez mrówki, a raczej przez termity, gdyż te owady jedynie są zdolne do wznoszenia podobnie genialnych budowli, jakich nie powstydziłby się najbieglejszy choćby architekt.
- Jak się te owady nazywają jest to najzupełniej obojętne. W każdym razie musimy je wygnać z ich siedzib, bo jest to dla nas sprawą życia lub śmierci - gwałtownie odpowiedział Dick. - Dalej więc w drogę i to jak najprędzej, ponieważ spadać już zaczynają pierwsze krople deszczu, który za minutę zamienić się może w nawałnicę.
- Ależ owe termity zjedzą nas w zupełności i trzeba im to przyznać, będą miały do tego prawo - z oburzeniem zawołał entomolog.
- Ha! Zobaczymy jak to z nami będzie. W każdym razie musimy się schronić przed ulewą - zadecydował Dick.
- W dodatku, mój drogi Dicku, musiałeś się pomylić, ponieważ podobne budowle termitów znajdowały się dotychczas jedynie w Afryce - zdziwił się kuzyn Benedykt.
- W takim razie to nasza zasługa, iż my pierwsi odkryliśmy w Ameryce gniazda termitów! - odpowiedział zmieszany Dick, spoglądając ukosem na panią Weldon, która na szczęście nic nie słyszała. - A teraz w drogę, w drogę!
Zaczął padać coraz bardziej ulewny deszcz, jego wielkie krople z głuchym odgłosem kapały na rozpaloną ziemię. Stawało się jasne, że jeszcze parę minut, a ulewa zastanie ich na otwartej przestrzeni.
Na szczęście, jeszcze przed jej nadejściem udało się wędrowcom dobiec do pierwszego mrowiska, zbudowanego z czerwonawej gliny, równie twardej, jak najtwardszy cement. U dołu każdej budowli znajdował się mały otwór, przez który mogły wejść do wnętrza mrówki, lecz nie ludzie. Herkules musiał rozszerzyć nożem wejście, tak, by człowiek jego nawet wzrostu mógł przejść swobodnie. Ku wielkiemu zdziwieniu kuzyna Benedykta, w czasie całej operacji nie pokazał się ani jeden owad. Szczęśliwy traf najwidoczniej zaprowadził wędrowców do mrowiska opuszczonego. Korzystając z tego, wszyscy ze zrozumiałym pośpiechem weszli do wnętrza, w tej samej nieomal chwili, gdy deszcz padać zaczął z siłą nieznaną Europejczykom.
Dla bohaterów naszych był on jednak obojętny, gdyż już mieli dach nad głową. Szczęśliwy los pozwolił im napotkać schronienie niedostępne dla deszczu i wichury. Żadna lepianka, żadna najwspanialsza choćby chata murzyńska nie mogła być solidniej zbudowana, jak te mieszkania termitów, które, według określenia podróżnika Camerona, są o wiele bardziej zdumiewające, biorąc pod uwagę siły i wzrost budowniczych, aniżeli egipskie piramidy, przez ludzi wzniesione. Gdyby cywilizacja nasza wzniosła gmach tak wielki jak szczyt Mont Blanc lub Everest, dopiero wtedy porównać by go można było z arcydziełami tych małych budowniczych.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|