HAWAJE
03:03
CHICAGO
07:03
SANTIAGO
10:03
DUBLIN
13:03
KRAKÓW
14:03
BANGKOK
20:03
MELBOURNE
00:03
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 23; Życie na drzewie
DkG 23; Życie na drzewie

Juliusz Verne


Drzewo, na którem Glenarvan i jego towarzysze znaleźli schronienie, podobne było do orzecha z liści połyskujących i kształtu okrągławego; rzeczywiście zaś był to tak zwany „ombu”, rosnący samotnie na równinach argentyńskich. Drzewo to, o pniu krzywym i ogromnym, do gruntu przytwierdzone jest nie tylko dużemi korzeniami, ale jeszcze i silnemi latoroślami, jakie z siebie wypuszcza; dlatego też wytrzymało gwałtowność powodzi.

Ten ombu miał wysokości około pięćdziesięciu łokci, a rzucał cień wokoło siebie na sześćdziesiąt sążni. Całe to wiązanie gałęzi spoczywało na trzech grubych konarach, wyrastających z wierzchołka pnia, mającego sześć stóp szerokości. Dwie z tych gałęzi sterczały prawie prostopadle, dźwigając ogromny z liści parasol, którego gałązki misternie, jakby ręką zręcznego koszykarza powiązane i pokrzyżowane, tworzyły schronienie prawie nieprzeniknione. Trzecia gałąź przeciwnie miała położenie prawie poziome ponad wodami szumiącemi, w których kąpały się jej listki najniższe; przedstawiała ona jakoby wysunięty przylądek tej wyspy zieloności, otoczonej oceanem. Wewnątrz tego olbrzymiego drzewa było dosyć miejsca. Patrząc na ten ogrom gęsto rozrośniętych gałęzi, wyniesionych prawie pod obłoki i pnącemi się liśćmi splątanych w jedną całość, przez którą się przeciskało światło słoneczne, można by powiedzieć, że pień tego ogromnego ombu dźwigał las cały na sobie.


Za przybyciem podróżnych, skrzydlaci mieszkańcy drzewa ulecieli na najwyższe rozgałęzienia, głośnemi krzykami protestując przeciw temu najściu ich mieszkania. Mnóstwo było tam tego ptactwa, szukającego także schronienia przed powodzią: gdy zaś wzleciały w powietrze, zdawało się, że silniejszy powiew wiatru obnażał drzewo ze wszystkich jego kwiatów.

Takie to schronienie znaleźli towarzysze Glenarvana. Młody Grant i zręczny Wilson wdrapali się zaraz na najwyższe gałęzie, pośrodku zielonego sklepienia z liści utworzonego. Z tego wyniosłego punktu wzrok obejmował obszerny widnokrąg. Ocean powodzią utworzony otaczał drzewo ze wszech stron. Na całej płaszczyźnie zalanej żadnych innych nie widać było drzew, prócz tych, które z korzeniami wyrwane płynęły, niosąc na sobie żywe zwierzęta, szukające schronienia przed straszną klęską, lub też szczątki zatopionych stad, gdy te wyratować się nie zdołały. W oddaleniu czerniał punkcik jakiś niewielki, który zwrócił uwagę Wilsona: był to Thalcave i wierny jego koń, Thauka.
- Thalcave! Thalcave! Nasz przyjaciel - wołał Robert, wyciągając ręce ku odważnemu Patagończykowi.
- Da on sobie radę, panie Robercie! - my zejdźmy do Jego Dostojności.

W chwilę potem Robert Grant i Wilson szybko i zręcznie przebiegli trzy kondygnacje gałęzi i doszli do wierzchołka pnia, gdzie Glenarvan, Paganel, major, Austin i Mulrady siedzieli na gałęziach w najrozmaitszych postawach; wszyscy zgodzili się na to, że się Indjanin wyratuje, i jedną tylko mieli wątpliwość, kto kogo ocali: czy koń jeźdźca, czy jeździec konia?

Położenie tych, którzy się schronili na drzewie, było gorsze. Wprawdzie ombu mógł wytrzymać parcie prądu, jednak powódź, wzmagającą się ciągle, mogła dosięgnąć i najwyższych gałęzi. Glenarvan kazał urządzić miarkę z drzewa, nacinaną karbami, na której obserwował wciąż podnoszenie się wody; woda jednak przestała już przybierać. I to było już pociechą.
- A teraz cóż zrobimy? - zapytał Glenarvan.
- Uścielemy sobie gniazdko! - odrzekł wesoło Paganel.
- Co za gniazdko? - odezwał się Robert.
- Zwykłe gniazdko, mój chłopcze; tak, ulepmy sobie gniazdko i zacznijmy żyć po ptasiemu, gdy nie możemy żyć, jak ryby w wodzie.
- Dobrze - rzekł Glenarvan - ale któż naszym dziobkom dostarczy pożywienia?
- Ja - odpowiedział Mac Nabbs.

Wszystkich oczy zwróciły się na majora, który, siedząc rozparty wygodnie w krześle naturalnem, utworzonem przez dwie giętkie gałęzie, podawał jedną ręką swoje sakwy przemokłe wprawdzie, ale dobrze wypchane.
- Ach, majorze! - zawołał Glenarvan. - Uwielbiam twą przytomność umysłu; pamiętasz o wszystkiem w takich nawet chwilach, gdy o wszystkiem zapomnieć wolno.
- Skoro postanowiliśmy ocalić się od zatopienia - odpowiedział major - to zapewne nie dlatego, aby umrzeć z głodu.
- Ja bym także był o tem pomyślał - rzekł naiwnie Paganel - ale jestem tak roztargniony!
- Cóż zawierają te sakwy? - zapytał Tomasz Austin.
- Żywność dla siedmiu ludzi - na całe dwa dni - odpowiedział Mac Nabbs.
- Wybornie, wybornie! - powtarzał Glenarvan - spodziewam się, że do jutra woda znacznie opadnie.
- Albo też, że znajdziemy sposób wydostania się na ląd suchy - dodał Paganel. - Przede wszystkiem więc zabierzmy się do śniadania.
- Osuszywszy się jednak wprzódy - zauważył major.
- A skąd wziąć ognia?
- Trzeba rozniecić - odrzekł Paganel.
- Gdzie?
- Na wierzchołku pnia.
- Z uschłych gałęzi, które poobcinamy z drzewa.
- Ale skąd dostać ognia? - pytał Glenarvan. - Nasza hupka podobna jest do gąbki wodą nasiąkniętej.
- Obejdziemy się bez hupki! - oświadczył Paganel. - Trochę mchu suchego, jeden promyk słońca, sprowadzony za pomocą soczewki, wyjętej z mojej lunety, a zobaczycie, przy jakim to ja się ogrzewam ogniu. Kto idzie po drzewo do lasu?
- Ja! - zawołał Robert - i wraz z Wilsonem znikli pomiędzy gęstwiną gałęzi, jak dwa młode koty; Paganel tymczasem nazbierał dostateczną ilość mchu suchego, który z łatwością zapalił za pomocą soczewki, podłożywszy naprzód liści mokrych, aby się drzewo od płomienia nie zajęło. Wkrótce też Robert z Wilsonem dorzucili do ognia dość sporą wiązkę uzbieranego chróstu. Buchnął ożywczy płomień z tego kominka zaimprowizowanego; ludzie strudzeni poczęli się suszyć, a poncha ich, porozwieszane na gałęziach drzewa, bujały za każdem wiatru poruszeniem. Posilono się potem śniadaniem, nie zapominając jednak i o jutrze, bo zapasy były nader skromne, a wody mogły nie opaść tak prędko, jak się spodziewał i pragnął Glenarvan! Ombu nie wydawał żadnego owocu, ale za to w licznych gniazdach, znajdujących się na nim, zdobyto mnóstwo jaj i piskląt wszelkiego gatunku ptactwa, co było nabytkiem nader pożądanym.

W przewidywaniu dłuższego pobytu w tem przymusowem schronieniu, potrzeba było pomyśleć o wygodniejszem jego urządzeniu.
- Ponieważ kuchnię i pokój jadalny mamy na dole - mówił Paganel, sypiać przeto będziemy na pierwszem piętrze; dom jest obszerny komorne niedrogie - niema sobie czego żałować. Tam w górze natura sama przygotowała kołyski, w których przywiązawszy się dobrze, spać możemy jak w najlepszem łóżku. Obawiać się też niema czego, jest nas bowiem tylu, że odeprzeć potrafimy każdy napad Indjan lub innych dzikich zwierząt.
- Tylko nam broni brakuje - rzekł Tomasz Austin.
- Mam moje rewolwery - odpowiedział Glenarvan.
- Na cóż się one przydadzą - zauważył Tomasz Austin - skoro pan Paganel nie umie fabrykować prochu?
- To jest zbyteczne - rzekł Mac Nabbs, pokazując swoją ładownicę w jak najlepszym stanie.
- Skądże to masz, majorze? - spytał Paganel.
- Od Thalcavea. Pomyślał on zapewne o tem, że proch może nam się przydać, i oddał mi go, nim rzucił się do wody na ratunek swego rumaka.
- Szlachetny i dzielny człowiek z tego Indjanina! - zawołał Glenarvan.
- Zapewne - dodał Tomasz Austin - jeśli wszyscy tutejsi mieszkańcy są tacy jak on, to uwielbiać należy Patagonję.
- Jak daleko jesteśmy od Atlantyku? - spytał major.
- Najdalej o czterdzieści mil - odrzekł Paganel. - A teraz, kochani przyjaciele, ponieważ każdemu wolno jest robić, co mu się podoba, pozwólcie przeto, że opuszczę was na chwilę; radbym sobie tam na samym wierzchołku urządzić obserwatorjum, z którego przy pomocy mej lunety mógłbym was ciągle uświadamiać o tem, co się dokoła nas dzieje.

Nikt nie sprzeciwiał się uczonemu geografowi, który, bardzo zręcznie drapiąc się z gałęzi na gałąź, znikł wkrótce poza gęstą zasłoną liści. Towarzysze jego zajęli się wtedy urządzeniem i przygotowaniem łóżek. Robota była niedługa i łatwa, bo ani kołder nie trzeba było przysposabiać, ani mebli ustawiać; wkrótce też wszyscy powrócili do ogniska. Zaczęła się rozmowa, ale już nie o położeniu obecnem, które bądź co bądź cierpliwie znosić było trzeba; tym razem powrócono do niewyczerpanego przedmiotu rozmowy o losie kapitana Granta. Jeśli wody opadną i ustąpią, to Duncan za trzy dni ujrzy podróżnych na swym pokładzie, ale nie będzie tam biednych rozbitków: Granta i jego dwu majtków. Teraz nawet, po owem bezskutecznem przejściu Ameryki, zdawało się, że wszelka nadzieja odszukania ich stanowczo już jest stracona.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Brazylia: Karnawałowa orgia... kolorów
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

HAW 1; Lot na Maui
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl