HAWAJE
01:59
CHICAGO
05:59
SANTIAGO
08:59
DUBLIN
11:59
KRAKÓW
12:59
BANGKOK
18:59
MELBOURNE
22:59
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 16; Rio Colorado
DkG 16; Rio Colorado

Juliusz Verne


Nazajutrz, to jest 22- go października, o ósmej godzinie z rana, Thalcave dał znak do odjazdu. Ziemia argentyńska pomiędzy dwudziestym drugim i czterdziestym drugim stopniem pochyla się od zachodu na wschód; podróżni więc po lekkiej pochyłości spuszczali się ku morzu. Ponieważ Patagończyk nie chciał przyjąć konia ofiarowanego mu przez lorda Glenarvan, więc zdawało się, że woli iść pieszo, jak wielu innych przewodników, tem bardziej, że długie jego nogi mogły mu ułatwić taką podróż. Jednak rzecz się miała inaczej.

W chwili odjazdu Thalcave gwizdnął w sposób szczególniejszy. Na ten znak z pobliskiego lasku przybiegł koń argentyński wspaniałej postawy. Piękne to zwierzę posiadało wszystkie cechy szlachetnej rasy: na wysmukłej szyi nosił lekką głowę, nozdrza szerokie, oko ogniste, nogi pod kolanami grube, łopatki wydatne, pierś szeroką, pęciny długie - słowem, wszystkie przymioty, okazujące siłę i zręczność. Major, jako prawdziwy znawca, podziwiał ten śliczny okaz rasy patagońskiej znajdując w nim niejako podobieństwo do koni angielskich, zwanych „hunter”. Piękne to stworzenie nazywało się „Thauka”, co w krajowym języku znaczyło „ptak” - i słusznie zasługiwało na to miano!

Gdy Thalcave był już na siodle, koń skoczył pod nim raźno, lecz Patagończyk, jako dzielny jeździec, doskonale umiał nim kierować i powstrzymywać jego zapał. Przy siodle wisiały dwa narzędzia myśliwskie, używane pospolicie na równinach argentyńskich; jedno zwie się „bolas” a drugie „lasso”. „Bolas” są to trzy kule, połączone rzemieniem, na którym w pewnej odległości od siebie są umocowane. Indjanin rzuca niemi często o sto kroków na zwierzę łub nieprzyjaciela tak celnie, że, okręcając się około nóg, powala istotę ściganą. Jest to więc straszny oręż w ręku tamtejszego mieszkańca, umiejącego używać go z niezmierną zręcznością. „Lasso” znów nigdy z rąk całkowicie nie bywa wypuszczane; jest to sznur długi na jakie trzydzieści stóp, spleciony silnie z dwu rzemieni i zakończony kółkiem żelaznem, przez który się sznurek przeciąga - co tworzy pętlicę, którą w każdej chwili za pociągnięciem drugiego końca zacisnąć można. Pętlicę zarzuca się prawą ręką na przedmiot, który ma być pochwycony, a drugi koniec, przytwierdzony do siodła, podtrzymuje i zaciąga lewą ręką. Oprócz tych dwu orężów, uzbrojenia Patagończyka dopełniał długi karabin.

Thalcave stanął na czele orszaku i ruszono, posuwając się to galopem, to stępa, gdyż, jak się zdawało, do truchtu konie tamtejsze nie były przyzwyczajone. Robert dobrze się trzymał na siodle i wkrótce też rozproszył wszelkie pod tym względem obawy Glenarvana. U samych stóp Kordyljerów rozpoczyna się płaszczyzna pampy, którą można podzielić na trzy części: pierwsza część, ciągnąc się od łańcucha Andów, na przestrzeni dwustu pięćdziesięciu pięciu mil pokryta jest karłowatemi drzewami i krzewami. Druga, mająca przestrzeni czterysta pięćdziesiąt mil, porosła bujną trawą, ciągnie się aż do punktu o sto osiemdziesiąt mil odległego od Buenos - Ayres; od tego zaś miejsca do samego morza podróżny stąpa po niezmiernych przestrzeniach lucerny i ostu - i to jest trzecia część pampy.

Wyjechawszy z wąwozów kordyljerskich, podróżni napotkali najprzód wielką ilość wydm piaszczystych, zwanych tam „medanos” - które wiatr ciągle jak fale przerzuca, o ile nie są przytwierdzone do gruntu korzeniami roślin. Piasek ten jest nadzwyczajnie miałki, dlatego też za najmniejszym powiewem wznosi się lekkiemi tumanami, albo tworzy słupy, do trąb powietrznych podobne, wznoszące się do znacznej wysokości. Widok ten jest zajmujący, ale i przykrość sprawia oczom; bo jeśli z jednej strony ciekawie się człowiek przygląda tym kolumnom, błąkającym się w przestrzeni, walczącym z sobą, walącym się jedne na drugie i powstającym znów w nieopisanym nieładzie - to z drugiej strony pył, wywiązujący się tumanami z tych wydm niezlicznych, przeciska się do oczu przez powieki najsilniej nawet zaciśnięte.

Przy wietrze północnym zjawisko to trwało przez większą część dnia; mimo to jechano dość spiesznie, a około szóstej Kordyljery, odległe już o mil czterdzieści, widniały teraz tylko jako masa czarna, ginąca w mroku wieczornym. Podróżni byli mocno utrudzeni, radośnie więc powitali godzinę wypoczynku. Zatrzymano się i rozłożono obozem nad brzegiem bystrej rzeki Neuquem, której wody mętne i burzliwe toczą się pomiędzy wysokiemi skałami czerwonemi. Niektórzy geografowie rzekę Neuquem nazywają Ramid, albo Comoe; wypływa ona z jezior, znanych tylko samym krajowcom.

W ciągu nocy i przez cały dzień następny nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Jechano prędko i dobrze; podróż ułatwiał grunt wszędzie równy i powietrze bardzo przyjemne, tylko około południa słońce zbytecznie dogrzewało. Wieczorem gęsta mgła zaćmiła horyzont południowo- zachodni, co było niezawodnym znakiem zmiany powietrza. Patagończyk nie mógł się mylić w tym względzie i palcem wskazał Paganelowi zachodnią stronę nieba.
- Dobrze, dobrze - już wiem! - odpowiedział Paganel - a zwracając się do swych towarzyszy, rzekł: - Będziemy mieli zmianę powietrza. Pampero da nam się we znaki.

I objaśnił zaraz, że pampero, suchy, południowo- zachodni wiatr bardzo często panuje na równinach argentyńskich. Thalcave nie omylił się - gdyż w nocy, bardzo przykrej dla ludzi, osłoniętych jedynie ponchami, Pampero wiał z siłą nadzwyczajną. Konie położyły się na ziemi, a ludzie przy nich ścisnęli się w szczupłem kółku. Glenarvan obawiał się opóźnienia, jeśli się ten huragan zbytecznie przedłuży, lecz Paganel uspokoił go, spojrzawszy na barometr.
- Zwykle - mówił on - pampero sprowadza burzę tygodniową, którą ciśnienie powietrza na merkurjusz bardzo dokładnie wskazuje; że zaś barometr idzie w górę, to rzecz cała skończy się w ciągu kilku godzin. - Uspokój się przeto, kochany przyjacielu, bo zapewniam cię, że z nadejściem ranka niebo zupełnie się wypogodzi.
- Mówisz, jak z książki, zacny Paganelu - rzekł Glenarvan.
- I jestem na twe usługi - czerp ze mnie wiadomości, ile ci się podoba.

Książka nie omyliła się tym razem. O pierwszej godzinie po północy wiatr nagle ustał, a podróżni uspokojeni mogli już swobodnie ożywczym snem pokrzepić strudzone ciało. Nazajutrz wszyscy obudzili się rzeźwi i zdrowi.

Dzień ten, dwudziesty czwarty października, był dziesiątym od wyjazdu z Talcauhano. Jeszcze miano przebyć dziewięćdziesiąt trzy mile, by się dostać do miejsca, w którem Rio Colorado przerzyna trzydziesty siódmy równoleżnik; czekała więc podróżnych droga jeszcze trzydniowa. Lord Glenarvan niecierpliwie pragnął spotkania jakich krajowców, od których rad by powziąć wiadomość o kapitanie Grancie za pośrednictwem Patagończyka; Paganel mógł się już nareszcie z nim rozmówić. Lecz, jak na nieszczęście, nigdzie żadnych mieszkańców nie spotykali, bo drogi, przez Indjan uczęszczane, a prowadzące z rzeczypospolitej argentyńskiej do Kordyljerów, leżą bardziej na północ; dlatego też nie można było napotkać ani koczujących Indjan, ani osiadłych mieszkańców, żyjących pod rządami kacyków. Jeśli przypadkiem jaki zbłąkany koczownik ukazał się z daleka na koniu, to uciekał co prędzej, nie myśląc bynajmniej wchodzić w rozmowy z nieznajomymi sobie ludźmi. Bandyta brał ich za zbrojny oddział, szukający podobnych jemu łotrów, a spokojny podróżnik obawiał się spotkania ze złoczyńcami. Nieraz przychodziło żałować, że nie można spotkać się i pogadać z jaką bandą rozbójników, choćby przyszło rozpocząć rozmowę strzałami.

Chociaż Glenarvan, ku wielkiemu swemu żalowi, nie miał od kogo powziąć wiadomości o rozbitkach, jednakże pewna okoliczność utwierdzała go coraz bardziej w przekonaniu, że dobrze tłumaczył sobie znaczenie dokumentu, znalezionego w butelce.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Peru: Saqsayhuaman
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AUS i PNG 10; Błotni ludzie
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl